Wpis z mikrobloga

via Rowerowy Równik Skrypt
  • 67
383 123 + 205 + 145 + 155 = 383 628

Trzy dni, 500 km, ponad 6k w górę, dwa odwiedzone kraje czyli małe podsumowanie mojej pierwszej zabawy w turystę na rowerze.

TLDR


205 - najbardziej wymagający logistycznie dzień. Pobudka o 4:30, pierwszy pociąg od Nancy o 5:30, o 7:30 na miejscu, szybka bagietka i inaugurująca fotka, i lecimy. Pogoda ładna, ciepło, byle tak pozostało. Pierwsze prawie 100km minimalnie pod górę, z wiatrem w twarz, ale poszło szybko. Tak samo jak pierwsza mała przełęcz do Lizey. Zjazd do Gerardmer, zdjęcie jeziora jak na turystę przystało i planowany pit stop, żeby zatankować siebie i bidony przez główną częścią dnia.

Z Gerardmer, z pełnym brzuszkiem, od razu podjazd pod przełęcz Grosse Pierre, niezbyt trudna, ale podjazdy zawsze są fajne. Zjazd w stronę La Bresse i kolejna przełęcz, tym razem Col de Bramont, znów niezbyt trudna. Tutaj zaczynały się problemy. Pogoda w górach ma to do siebie, że ma w dupie prognozy i jest jak chce być. Zaczęło padać. Zjazd na 500 m n.p.m. już mokry, ale jeszcze było w miarę ciepło. No i jeszcze z tyłu głowy była świadomość, że z tych 500 metrów trzeba teraz wjechać na ponad 1300.

U podnóża kolejne przełęczy, Le Markstein, dostałem zapowiedź tego co mnie dodatkowo może czekać na górze - potężne podmuchy wiatru. Sam podjazd długi, początek jeszcze w miarę znośny, im wyżej, tym nachylenie było coraz mniejsze (długimi momentami takie wstrętne 3%). Na szczycie nie było widać absolutnie nic. No ale dobra, jeszcze 200 metrów w górę i już tylko zjazd. Dojazd na Grand Ballon, mgła jeszcze większa, wahoo pokazuje 5 stopni. Super. Pierwsze kilka kilometrów zjazdu to modlenie się, żeby zakręt, który jest na mapie rzeczywiście był, żeby mnie nie zdmuchnął wiatr i żeby hotel z gorącym prysznicem był jak najszybciej (brak czucia w obu stopach i lewej dłoni). Wyjazd z mgły dał wielką ulgę i już na sam dół do Miluzy jakoś poszło. Po przyjeździe do hotelu zdałem sobie sprawę, że przecież mam torbę z rzeczami z tyłu. I, że lało. I, że wszytsko w środku (mimo spakowania rzeczy do plastikowych torebek) może być mokre. Nie było. Wnętrze torby suche jak pustynia. Apidura top.

145 - poranek dnia drugiego miał być pochmurny i deszczowy, był za to piękny i słoneczny, więc od razu humor poprawiony. Wyjazd EuroVelo z Miluzy na Wschód, w stronę niemieckiej granicy. Gdy na horyzoncie pojawił się Schwarzwald, pojawiły sie również wątpliwości. Mój mały przeanalizował szybko sytuację i stwierdził NIE NO, NIE BĘDZIE PADAĆ.

Po niemieckiej stronie wszystko się wydaje ładniejsze i czystsze, więc humor jeszcze bardziej poprawiony. W Mullheim już jestem u podnóża gór, za Mullheim zaczyna się wjazd na Sirnitz. Akurat w tym czasie Niemcy wymyśliły sobie, że zaczną robić remont i na dużej części podjazdu zerwali asfalt. Tak czy siak, żarło dobrze. Niedaleko szczytu minąłem jakichś ludzi. Niesamowite, że mają zdrowie i cierpliwość, żeby z takim bagażem męczyć się pewnie z godzinę pod 11km podjazd ze średnią ponad 6% (bardzo fajny zresztą, jak będzie asfalt na całej długości, będzie top). Z każdym metrem w górę niebo robiło się coraz bardziej szare, na szczycie droga już była mokra. A więc kolejny mokry i zimny zjazd.

Nie był zimny. Był lodowaty. I nic nie zapowiadalo, żeby pogoda się miała poprawić. I tutaj podjąłem pierwszą racjonalną decyzję - odpuszczam jedną przełęcz. O ile wjazd to nie problem, to zjazd mnie wykończy, a potem mam jeszcze jeden.

Humor zepsuty, jestem zmarznięty, mokry, podjazd pod Notschrei idzie jak krew z nosa. Szczyt. I kolejna dawka marznięcia na zjeździe. We Freiburgu obiad (głównie po to, żeby posiedzieć w knajpie i się zagrzać) i ślamazarny powrót do Francji, do Colmar.

155 - w trzeci dzień nie dopuszczałem do siebie myśli o deszczu. Nie mogło padać i już. Wyjazd z Colmar i od razu na rozgrewkę podjazd pod Trois Epis. Najpierw przejazd przez winnice, widoki na dolinę wspaniałe. Potem wjazd do lasu i pierwsza przełęcz. Nie ma czasu na nic, bo to nie moja przełęcz, lecimy dalej w górę. W końcu dojazd do głównej przełęczy z jakimiś zasiekami/ okopami z I WŚ.

Krótki zjazd i początek, trochę zmienionej trasy pod Col de Calvaire. Zamiast główną drogą, skręciłem w jakąś malutką, zapomnianą przez wszytskich drogę, żeby w naturalny sposób przejechac obok dwóch jezior (Noir i Blanc ). Jadąc tą drogą takiego widoku się nie spodziewałem. Warto było.

Od Col du Calvaire ponad 100km w dół, a potem płaskiego gdzie nie wydarzało, ani nie było niczego. Meldunek w Nancy koło 16:30, szybkie żarcie, walka z francuskim biletomatem (kto kiedykolwiek próbował kupić bilet na pociąg we Francji, ten się w cyrku nie śmieje) i pociąg do domu.

Wspaniała to była przygoda. Było nawet więcej niż mogłem się spodziewać. Fizycznie też spoko. Wiadomo, nie było to jakieś zawrotne tempo, szczególnie drugiego dnia gdzie serdecznie miałem wszytskiego dość. No i to była turystyka, a nie wyścig.

#rowerowyrownik #rower #200km #100km

Skrypt | Statystyki
Imfromalaska - 383 123 + 205 + 145 + 155 = 383 628

Trzy dni, 500 km, ponad 6k w górę...

źródło: comment_1654931617rmwYHLOtzhsXZHJzRpYvOM.jpg

Pobierz
  • 7
  • Odpowiedz
  • Otrzymuj powiadomienia
    o nowych komentarzach

@gisot: No tak, w pewnym momencie odbija na południe w stronę bazylei.

Fragmenty, które mnie nie interesują (czyli wyjazdy z miast czy jakieś płaskie odcinki) zostawiam stravie (zaznaczona opcja follow most popular). Pozostałe fragmenty sprawdzam na street view (widoczki) i na stronach typu climb by bike (podjazdy)
  • Odpowiedz