Jakoś 18 lat temu zniecierpliwiony siedziałem w klasie i obliczałem ile jeszcze czasu zostało do końca lekcji. Nie mogłem doczekać się, gdy wrócę ze szkoły i od razu włączę telewizor na FOX Kids. Do tej pory ten luksus miałem tylko, gdy pojechałem do chrzestnego, ale kilka dni temu rodzice wreszcie założyli Wizję TV. Całe popołudnie spędzam teraz oglądając Dennisa Rozrabiakę, Spider-Mana i X-Menów. Zastanawiam się kiedy obejrzę mój ulubiony Świat według Ludwiczka i czy będą gdzieś powtarzać przygody Kuby Guzika, które oglądałem na TVN-ie. Przełączam na Cartoon Network - Scooby Doo, Maska, Flintstonowie, Jetsonowie, Tom i Jerry, Atomówki, Laboratorium Dextera, a do tego, żeby się trochę pobać Rodzina Addamsów i przede wszystkim Chojrak Tchórzliwy Pies. Dziwny humor z Johnny’ego Bravo do mnie nie trafia. Eda, Edda i Eddy’ego też nie lubię za bardzo. Cartoon Network ma masę dobrych bajek, siostra je uwielbia, ale dla mnie ten kanał nie ma takiej magii jak FOX Kids. No może z wyjątkiem tej jednej chwili, gdy o 21 Cartoon Network, chyba po bloku Looney Tunes, zamienia się w TCM.
Z jednej strony ten moment mnie mocno denerwował, nie mogłem pogodzić się z tym, że to już koniec bajek na dziś i za niedługo trzeba iść spać. Interesująca animacja przejścia była tego złowieszczym symbolem. Kojarzyła mi się trochę z majakami podczas gorączki, i mocno przyczyniała się do pobudzenia negatywnych emocji. Na szczęście długo nie trzeba było czekać na ukojenie, bo robił to klimat TCM. Nie zapomnę tego loga, głosu lektora zapowiadającego filmy i zachwytu, jaki wzbudzały we mnie hollywoodzkie produkcje z lat 60’, 50’, i jeszcze starsze.
Czarno-białe filmy w późny jesienno-zimowy wieczór, dawały wrażenia obcowania z jakimś innym, pewnie już minionym światem, stanowiącym miłą przeciwwagę dla kolorowej wtedy polskiej codzienności. Nie mogę powiedzieć, że je rozumiałem, nawet ich nie oglądałem. Ale wystarczyło raz na jakiś czas zerknąć na ekran, żeby to poczuć.
Od telewizora nie mogłem się za to oderwać, gdy pojawiali się na nim rzymscy legioniści w filmach takich jak Quo Vadis z 1951 roku, czy w niewiele młodszej Kleopatrze. Potem od rana brałem zeszyt i próbowałem wymyślić swój scenariusz filmu, w którym Rzymianie toczyć będą epickie bitwy z Barbarzyńcami.
Na wyobraźnie działały też filmy wojenne. W tej materii moja ulubiona pozycja nie miała nic wspólnego z TCM, chociaż też pochodziła z lat dawno minionych. Czterej pancerni i pies rozpalali wyobraźnie młodzieży przez kilka pokoleń, czego ja jestem dobrym przykładem. Oglądałem wkoło, ponagrywane przez tatę odcinki na kasetach VHS.
Teraz, gdy poznaję jakiś film to znaczy, że wcześniej coś się o nim dowiedziałem i mnie to zachęciło. Często wybieranie filmu do obejrzenia zajmuje mi godzinę siedzenia na filmwebie, a czasem w końcu stwierdzam, że już mi się nie chce. Nie pamiętam kiedy w ostatnich latach obejrzałem jakiś film, bo przypadkowo trafiłem na niego w TV.
Nie daję więc sobie szansy na powtórkę z pewnego okołoświątecznego, grudniowego, sobotniego ranka, w czasach, gdy o tej porze roku na dworze leżał śnieg i było bardzo zimno. Podobną aurę towarzyszącą dwójce dzielnych bohaterów, zobaczyłem wówczas w pewnym filmie z 1967 roku. Profesor Abronsius wraz ze swoim asystentem Alfredem przemierzali mroźną Transylwanię. Nieustraszeni pogromcy wampirów odwiedzili ten zakątek Europy z młotkiem i kołkiem w torbie i wyruszyli do zamku, na którym raz do roku odbywał się mrożący krew w żyłach bal. Nauczyłem się, że wampirów nie widać w lustrze, ale film może nie zapadłby mi w pamięć, gdyby nie pewien plot-twist w ostatniej scenie filmu, gdy czekałem już tylko na napisy końcowe ciesząc się, że bohaterom udało się odbić z rąk hrabiego von Krolocka piękną Sarę - córkę oberżysty.
Teraz pewnie nie byłbym taki spokojny wiedząc, że film nakręcił Roman Polański i znając jego pozostałą twórczość (Sarę grała Sharon Tate, a Alfreda sam reżyser - historię ich małżeństwa zna chyba każdy) i czekałbym z napięciem na napis “The End”. Z perspektywy czasu zastanawiam się, czy powinienem wtedy ten film obejrzeć. Raczej tak, bo zostałem dzięki niemu mocno zainspirowany. Na następne dni wraz z siostrą przenieśliśmy się do zamku, którego kolejnymi kondygnacjami były segmenty, stół, łóżko i tym podobne rzeczy z naszego pokoju. Była to chyba jedna z dwóch najbardziej epickich budowli, zbudowanych z siostrą w tamtych latach. Zamieszkiwał ją wampir Gryzek, grany przez jakąś zabawkę znalezioną pewnie w Kinder Niespodziance.
Pamięć jednak jest zawodna. Skłamałem o tym grudniowym poranku. Jest w internecie strona dzięki której możemy sprawdzić ramówki telewizyjne z ubiegłych lat. Okazuje się, że przygody profesora Abronsiusa oglądałem na Polsacie, w sobotę, ale około południa - 5 lutego 2000 roku albo 24 listopada 2001 roku. Co do tej drugiej daty - o 8:35 na TVNie “Przygody Kuby Guzika”, 9:25 “Dennis rozrabiaka”. To musiał być piękny dzień.
A równy tydzień wcześniej, 17.11.2001 o północy na Cartoon Network w bloku Toonami wyemitowano “Toonami Midnight Run: Special Edition”. Niestety tutaj już nie mogę dać świadectwa, choć chciałbym wtórować ludziom piszącym pod zarchiwizowanym na youtubie spocie promocyjnym tego wydarzenia, że “ta noc zmieniła moje życie”. Nie oglądałem tego z trzech powodów: po pierwsze, tej konkretnie audycji chyba nie było w Polsce, bo przecież w nocy leciało TCM; po drugie, nie pamiętam czegoś takiego jak Toonami, choć z tego co czytam, w Polsce było ono nadawane. Widocznie nie miałem ochoty oglądać (z tego co czytam) głównie japońskiego anime a czasami amerykańskich animacji akcji.
“Toonami Midnight Run: Special Edition” było godzinnym maratonem animowanych teledysków, w którym zaprezentowano między innymi wszystkie ówczesne klipy projektu Gorillaz (w tym do hitowego, pierwszego singla “Clint Eastwood”), a także filmiki do utworów “One more time”, “Aerodynamic”, “Digital Love” i “Harder, Better, Faster, Stronger” (ten ostatni miał tej nocy swoją światową premierę) z płyty “Discovery” zespołu Daft Punk.
Innym razem, w krótkiej reklamie między Atomówkami a Chojrakiem dwa roboty oznajmiły w Cartoon Network: “We’re Daft Punk”.
Mam nadzieję, że początek tego wpisu wywołał wśród czytelników choć trochę podobnych emocji, jakie z pewnością towarzyszyły niektórym fanom Daft Punk na widok ich ulubieńców przebranych za roboty w telewizji dla dzieci, promujących animowane teledyski do swoich piosenek. Wyobraźmy sobie chodzącego w dresach na rave’y, zaznajomionego z niejednym narkotykiem łysego młodzieńca, zachwyconego techno-łupankami pokroju Rock’n Roll z pierwszej płyty naszego duetu. Czekał cztery lata na nowe dzieło Daftów, a w zamian dostał wspomniane obrazki, dopełniające tylko dziwaczną muzykę brzmiącą... w sumie nie wiadomo jak (czasami jak jakiś cukierkowy pop). Nie zdziwiłbym się, gdyby z jego ust padły wtedy stwierdzenia typu: “Od**ło im już całkowicie!”.
Wydaję mi się, że dzisiaj to Discovery a nie Homework jest naturalniejszym wstępem do Daft Punk. Dla mnie też tak było i dlatego muszę się trochę wysilić żeby zrozumieć reakcje na drugą płytę, ludzi którzy wcześniej mieli tylko debiut Daftów. I dochodzę do wniosku, że może na ich miejscu byłbym bliski powtórzenia słów kolegi z poprzedniego akapitu (tyle że nie używam wulgaryzmów). Na pewno chciałbym rozstrzygnąć, czy przypadkiem te wszystkie akcje, których esencją było przywdzianie hełmów na głowy, nie są objawem jakiegoś odklejenia się od rzeczywistości, mocnego kryzysu psychicznego, czy czegoś w tym stylu. Na szczęście jakby przewidując takie wątpliwości, Thomas i Guy-Man przy okazji Discovery jak chyba nigdy wcześniej i później, udzielali całej masy wywiadów, tłumacząc dlaczego ta płyta jest taka a nie inna. Emanowali przy tym wyjątkowym jak na siebie spokojem i cierpliwością i choćby to niech świadczy o tym, że moje obawy o stan psychiczny Daftów były trochę nietrafione. Choć… nie do końca! To właśnie tworzenie płyty Discovery stało się dla duetu swoistą pohomeworkową terapią którą przeszli z sukcesem, co owocowało w wywiadach.
Skala sławy jaką Thomas i Guy-Man zdobyli dzięki odrabianiu prac domowych była imponująca i niejednego by przerosła. Sytuacja była nowa i nasi bohaterowie chcąc uniknąć przyszłych problemów wraz z nowym albumem mieli znaleźć odpowiedź jak należy teraz postępować. Kluczem okazał się powrót do dzieciństwa - wtedy bardzo chcieliby być tu gdzie są, i trudno takie dziecięce marzenia potępiać. Szukając co czyni tamto pragnienie bycia sławnym od pustej żądzy tak obecnej w świecie dorosłych, doszli do wniosku, że dzieci chcą się po prostu dobrze bawić.
Obrazem tych przemyśleń został ósmy utwór na Discovery - “High life”. Dafci mówią, że można go połączyć z uczuciem jakie towarzyszy im, gdy jeżdżą limuzynami, podstawionymi najczęściej przez wytwórnie muzyczne. “Nikt nie musi jeździć limuzynami, to bezcelowe i absurdalne, ale jednocześnie często bardzo przyjemne. Przypomnij sobie Kopciuszka, potraktuj to jako fantazję i będziesz miał z tego frajdę!” Mieć “fun” klaruje się jako przesłanie Discovery.
O historiach i odczuciach, które można powiązać z innymi piosenkami z płyty, możemy przeczytać w świetnym opracowaniu Piersa Martina - Daft Punk: The Birth of The Robots. Fajnie wiedzieć, że nie tylko ja lubię sobie wymyślać historie do utworów, szczególnie do tych bez słów, niby nic nie opowiadających. Zachęcony przez Daftów podkreślających, że jazda limuzyną to tylko ich prywatne, nie uprzywilejowane skojarzenie związane z “High life”, wspomnę o moim.
Słuchając “High life” przypominam sobie gimnazjum i moment, gdy natrafiłem na filmik ze wspólnego wyjazdu w Alpy części “szkolnej elity”. Krążyły pogłoski, że na ich imprezach pojawiają się wszystkie możliwe n-------i. W moim prestiżowym gimnazjum uczyłem się jednak w tej jedynej w roczniku klasie, do której praktycznie nikt nie chciał się dostać.
Zauroczyłem się w pewnej dziewczynie chodzącej do jednej z tych “lepszych” klas. Była dla mnie kimś z wyższych sfer. Imponowała mi jej naturalna pewność siebie. Jej sposób bycia sprawiał, że jakby od niechcenia wyróżniała się wśród próbujących się wyróżniać dziewczyn: bogatych, ładnych, zawsze modnie ubranych. Ponadto - zobaczyłem to później na facebooku i wspominałem o tym w pierwszej części “filozofii” - lubiła Daft Punk! Już wtedy! Słuchać Daftów w gimnazjum, to dopiero “high life”! Mi to nie było dane. Mogę tylko wyobrażać sobie w rytm utworu, jak bardzo moja pewność siebie by przez to wzrosła, jak bardzo czułbym się cool.
Pod koniec gimnazjum powoli zmierzałem w kierunku muzyki klubowej, ale żeby trafić na Daftów, potrzebowałem kolejnych kilku lat. Skąd niedorzeczny pomysł, że mógłbym polubić ich w dzieciństwie? Nie byłem na to gotowy - oto trzeci i najważniejszy powód, dla którego nie mogę powiedzieć, że “Toonami Midnight Run: Special Edition” zmienił moje życie. Szczytem mojego gustu muzycznego w tamtym okresie było Ich Troje i Golec uOrkiestra.
Mam jakieś mgliste myśli, że w dzieciństwie spotykałem się z animacjami teledyskami do Discovery, ale pewnie tylko migały mi gdzieś przypadkowo, rozpraszając mnie podczas odrabiania pracy domowej.
UWAGA**: Ten wpis to początek planowanego przeze mnie tryptyku o Discovery, który stanowił będzie jedną całość. Kto pierwszy zgadnie tytuły dwóch kolejnych części, ten będzie mógł przeczytać je przedpremierowo :)
@Dawidk01: plusłem bo Daft Punk, ale trochę zawiedziony jestem po ostatnich wpisach. Znacznie przyjemnie czytało się o historii i przeżyciach zespołu a nie OPa (bez urazy panie OP).
To jest niesamowite jak twórczość DF łączy się z emocjami, wspomnieniami zupełnie różnych osob. Chyba lepiej nie można było tego ująć niż to napisałeś.
10. Discovery
Jakoś 18 lat temu zniecierpliwiony siedziałem w klasie i obliczałem ile jeszcze czasu zostało do końca lekcji. Nie mogłem doczekać się, gdy wrócę ze szkoły i od razu włączę telewizor na FOX Kids. Do tej pory ten luksus miałem tylko, gdy pojechałem do chrzestnego, ale kilka dni temu rodzice wreszcie założyli Wizję TV. Całe popołudnie spędzam teraz oglądając Dennisa Rozrabiakę, Spider-Mana i X-Menów. Zastanawiam się kiedy obejrzę mój ulubiony Świat według Ludwiczka i czy będą gdzieś powtarzać przygody Kuby Guzika, które oglądałem na TVN-ie. Przełączam na Cartoon Network - Scooby Doo, Maska, Flintstonowie, Jetsonowie, Tom i Jerry, Atomówki, Laboratorium Dextera, a do tego, żeby się trochę pobać Rodzina Addamsów i przede wszystkim Chojrak Tchórzliwy Pies. Dziwny humor z Johnny’ego Bravo do mnie nie trafia. Eda, Edda i Eddy’ego też nie lubię za bardzo. Cartoon Network ma masę dobrych bajek, siostra je uwielbia, ale dla mnie ten kanał nie ma takiej magii jak FOX Kids. No może z wyjątkiem tej jednej chwili, gdy o 21 Cartoon Network, chyba po bloku Looney Tunes, zamienia się w TCM.
Z jednej strony ten moment mnie mocno denerwował, nie mogłem pogodzić się z tym, że to już koniec bajek na dziś i za niedługo trzeba iść spać. Interesująca animacja przejścia była tego złowieszczym symbolem. Kojarzyła mi się trochę z majakami podczas gorączki, i mocno przyczyniała się do pobudzenia negatywnych emocji. Na szczęście długo nie trzeba było czekać na ukojenie, bo robił to klimat TCM. Nie zapomnę tego loga, głosu lektora zapowiadającego filmy i zachwytu, jaki wzbudzały we mnie hollywoodzkie produkcje z lat 60’, 50’, i jeszcze starsze.
Czarno-białe filmy w późny jesienno-zimowy wieczór, dawały wrażenia obcowania z jakimś innym, pewnie już minionym światem, stanowiącym miłą przeciwwagę dla kolorowej wtedy polskiej codzienności. Nie mogę powiedzieć, że je rozumiałem, nawet ich nie oglądałem. Ale wystarczyło raz na jakiś czas zerknąć na ekran, żeby to poczuć.
Od telewizora nie mogłem się za to oderwać, gdy pojawiali się na nim rzymscy legioniści w filmach takich jak Quo Vadis z 1951 roku, czy w niewiele młodszej Kleopatrze. Potem od rana brałem zeszyt i próbowałem wymyślić swój scenariusz filmu, w którym Rzymianie toczyć będą epickie bitwy z Barbarzyńcami.
Na wyobraźnie działały też filmy wojenne. W tej materii moja ulubiona pozycja nie miała nic wspólnego z TCM, chociaż też pochodziła z lat dawno minionych. Czterej pancerni i pies rozpalali wyobraźnie młodzieży przez kilka pokoleń, czego ja jestem dobrym przykładem. Oglądałem wkoło, ponagrywane przez tatę odcinki na kasetach VHS.
Teraz, gdy poznaję jakiś film to znaczy, że wcześniej coś się o nim dowiedziałem i mnie to zachęciło. Często wybieranie filmu do obejrzenia zajmuje mi godzinę siedzenia na filmwebie, a czasem w końcu stwierdzam, że już mi się nie chce. Nie pamiętam kiedy w ostatnich latach obejrzałem jakiś film, bo przypadkowo trafiłem na niego w TV.
Nie daję więc sobie szansy na powtórkę z pewnego okołoświątecznego, grudniowego, sobotniego ranka, w czasach, gdy o tej porze roku na dworze leżał śnieg i było bardzo zimno. Podobną aurę towarzyszącą dwójce dzielnych bohaterów, zobaczyłem wówczas w pewnym filmie z 1967 roku. Profesor Abronsius wraz ze swoim asystentem Alfredem przemierzali mroźną Transylwanię. Nieustraszeni pogromcy wampirów odwiedzili ten zakątek Europy z młotkiem i kołkiem w torbie i wyruszyli do zamku, na którym raz do roku odbywał się mrożący krew w żyłach bal. Nauczyłem się, że wampirów nie widać w lustrze, ale film może nie zapadłby mi w pamięć, gdyby nie pewien plot-twist w ostatniej scenie filmu, gdy czekałem już tylko na napisy końcowe ciesząc się, że bohaterom udało się odbić z rąk hrabiego von Krolocka piękną Sarę - córkę oberżysty.
Teraz pewnie nie byłbym taki spokojny wiedząc, że film nakręcił Roman Polański i znając jego pozostałą twórczość (Sarę grała Sharon Tate, a Alfreda sam reżyser - historię ich małżeństwa zna chyba każdy) i czekałbym z napięciem na napis “The End”. Z perspektywy czasu zastanawiam się, czy powinienem wtedy ten film obejrzeć. Raczej tak, bo zostałem dzięki niemu mocno zainspirowany. Na następne dni wraz z siostrą przenieśliśmy się do zamku, którego kolejnymi kondygnacjami były segmenty, stół, łóżko i tym podobne rzeczy z naszego pokoju. Była to chyba jedna z dwóch najbardziej epickich budowli, zbudowanych z siostrą w tamtych latach. Zamieszkiwał ją wampir Gryzek, grany przez jakąś zabawkę znalezioną pewnie w Kinder Niespodziance.
Pamięć jednak jest zawodna. Skłamałem o tym grudniowym poranku. Jest w internecie strona dzięki której możemy sprawdzić ramówki telewizyjne z ubiegłych lat. Okazuje się, że przygody profesora Abronsiusa oglądałem na Polsacie, w sobotę, ale około południa - 5 lutego 2000 roku albo 24 listopada 2001 roku. Co do tej drugiej daty - o 8:35 na TVNie “Przygody Kuby Guzika”, 9:25 “Dennis rozrabiaka”. To musiał być piękny dzień.
A równy tydzień wcześniej, 17.11.2001 o północy na Cartoon Network w bloku Toonami wyemitowano “Toonami Midnight Run: Special Edition”. Niestety tutaj już nie mogę dać świadectwa, choć chciałbym wtórować ludziom piszącym pod zarchiwizowanym na youtubie spocie promocyjnym tego wydarzenia, że “ta noc zmieniła moje życie”. Nie oglądałem tego z trzech powodów: po pierwsze, tej konkretnie audycji chyba nie było w Polsce, bo przecież w nocy leciało TCM; po drugie, nie pamiętam czegoś takiego jak Toonami, choć z tego co czytam, w Polsce było ono nadawane. Widocznie nie miałem ochoty oglądać (z tego co czytam) głównie japońskiego anime a czasami amerykańskich animacji akcji.
“Toonami Midnight Run: Special Edition” było godzinnym maratonem animowanych teledysków, w którym zaprezentowano między innymi wszystkie ówczesne klipy projektu Gorillaz (w tym do hitowego, pierwszego singla “Clint Eastwood”), a także filmiki do utworów “One more time”, “Aerodynamic”, “Digital Love” i “Harder, Better, Faster, Stronger” (ten ostatni miał tej nocy swoją światową premierę) z płyty “Discovery” zespołu Daft Punk.
Innym razem, w krótkiej reklamie między Atomówkami a Chojrakiem dwa roboty oznajmiły w Cartoon Network: “We’re Daft Punk”.
Mam nadzieję, że początek tego wpisu wywołał wśród czytelników choć trochę podobnych emocji, jakie z pewnością towarzyszyły niektórym fanom Daft Punk na widok ich ulubieńców przebranych za roboty w telewizji dla dzieci, promujących animowane teledyski do swoich piosenek. Wyobraźmy sobie chodzącego w dresach na rave’y, zaznajomionego z niejednym narkotykiem łysego młodzieńca, zachwyconego techno-łupankami pokroju Rock’n Roll z pierwszej płyty naszego duetu. Czekał cztery lata na nowe dzieło Daftów, a w zamian dostał wspomniane obrazki, dopełniające tylko dziwaczną muzykę brzmiącą... w sumie nie wiadomo jak (czasami jak jakiś cukierkowy pop). Nie zdziwiłbym się, gdyby z jego ust padły wtedy stwierdzenia typu: “Od**ło im już całkowicie!”.
Wydaję mi się, że dzisiaj to Discovery a nie Homework jest naturalniejszym wstępem do Daft Punk. Dla mnie też tak było i dlatego muszę się trochę wysilić żeby zrozumieć reakcje na drugą płytę, ludzi którzy wcześniej mieli tylko debiut Daftów. I dochodzę do wniosku, że może na ich miejscu byłbym bliski powtórzenia słów kolegi z poprzedniego akapitu (tyle że nie używam wulgaryzmów). Na pewno chciałbym rozstrzygnąć, czy przypadkiem te wszystkie akcje, których esencją było przywdzianie hełmów na głowy, nie są objawem jakiegoś odklejenia się od rzeczywistości, mocnego kryzysu psychicznego, czy czegoś w tym stylu. Na szczęście jakby przewidując takie wątpliwości, Thomas i Guy-Man przy okazji Discovery jak chyba nigdy wcześniej i później, udzielali całej masy wywiadów, tłumacząc dlaczego ta płyta jest taka a nie inna. Emanowali przy tym wyjątkowym jak na siebie spokojem i cierpliwością i choćby to niech świadczy o tym, że moje obawy o stan psychiczny Daftów były trochę nietrafione. Choć… nie do końca! To właśnie tworzenie płyty Discovery stało się dla duetu swoistą pohomeworkową terapią którą przeszli z sukcesem, co owocowało w wywiadach.
Skala sławy jaką Thomas i Guy-Man zdobyli dzięki odrabianiu prac domowych była imponująca i niejednego by przerosła. Sytuacja była nowa i nasi bohaterowie chcąc uniknąć przyszłych problemów wraz z nowym albumem mieli znaleźć odpowiedź jak należy teraz postępować. Kluczem okazał się powrót do dzieciństwa - wtedy bardzo chcieliby być tu gdzie są, i trudno takie dziecięce marzenia potępiać. Szukając co czyni tamto pragnienie bycia sławnym od pustej żądzy tak obecnej w świecie dorosłych, doszli do wniosku, że dzieci chcą się po prostu dobrze bawić.
Obrazem tych przemyśleń został ósmy utwór na Discovery - “High life”. Dafci mówią, że można go połączyć z uczuciem jakie towarzyszy im, gdy jeżdżą limuzynami, podstawionymi najczęściej przez wytwórnie muzyczne. “Nikt nie musi jeździć limuzynami, to bezcelowe i absurdalne, ale jednocześnie często bardzo przyjemne. Przypomnij sobie Kopciuszka, potraktuj to jako fantazję i będziesz miał z tego frajdę!” Mieć “fun” klaruje się jako przesłanie Discovery.
O historiach i odczuciach, które można powiązać z innymi piosenkami z płyty, możemy przeczytać w świetnym opracowaniu Piersa Martina - Daft Punk: The Birth of The Robots. Fajnie wiedzieć, że nie tylko ja lubię sobie wymyślać historie do utworów, szczególnie do tych bez słów, niby nic nie opowiadających. Zachęcony przez Daftów podkreślających, że jazda limuzyną to tylko ich prywatne, nie uprzywilejowane skojarzenie związane z “High life”, wspomnę o moim.
Słuchając “High life” przypominam sobie gimnazjum i moment, gdy natrafiłem na filmik ze wspólnego wyjazdu w Alpy części “szkolnej elity”. Krążyły pogłoski, że na ich imprezach pojawiają się wszystkie możliwe n-------i. W moim prestiżowym gimnazjum uczyłem się jednak w tej jedynej w roczniku klasie, do której praktycznie nikt nie chciał się dostać.
Zauroczyłem się w pewnej dziewczynie chodzącej do jednej z tych “lepszych” klas. Była dla mnie kimś z wyższych sfer. Imponowała mi jej naturalna pewność siebie. Jej sposób bycia sprawiał, że jakby od niechcenia wyróżniała się wśród próbujących się wyróżniać dziewczyn: bogatych, ładnych, zawsze modnie ubranych. Ponadto - zobaczyłem to później na facebooku i wspominałem o tym w pierwszej części “filozofii” - lubiła Daft Punk! Już wtedy! Słuchać Daftów w gimnazjum, to dopiero “high life”! Mi to nie było dane. Mogę tylko wyobrażać sobie w rytm utworu, jak bardzo moja pewność siebie by przez to wzrosła, jak bardzo czułbym się cool.
Pod koniec gimnazjum powoli zmierzałem w kierunku muzyki klubowej, ale żeby trafić na Daftów, potrzebowałem kolejnych kilku lat. Skąd niedorzeczny pomysł, że mógłbym polubić ich w dzieciństwie? Nie byłem na to gotowy - oto trzeci i najważniejszy powód, dla którego nie mogę powiedzieć, że “Toonami Midnight Run: Special Edition” zmienił moje życie. Szczytem mojego gustu muzycznego w tamtym okresie było Ich Troje i Golec uOrkiestra.
Mam jakieś mgliste myśli, że w dzieciństwie spotykałem się z animacjami teledyskami do Discovery, ale pewnie tylko migały mi gdzieś przypadkowo, rozpraszając mnie podczas odrabiania pracy domowej.
#dawidk01
Założyłem stronę facebookową, na której chcę się szerzej wypromować https://www.facebook.com/Dawidk01-109294100813428/ . Zapraszam do lajkowania!
#daftpunk #muzyka #muzykaelektroniczna #ciekawostki #gimbynieznajo #nostalgia #kiedystobylo #gruparatowaniapoziomu #cartoonetwork #foxkids #toonami #starefilmy #feels #house #pop
UWAGA**: Ten wpis to początek planowanego przeze mnie tryptyku o Discovery, który stanowił będzie jedną całość. Kto pierwszy zgadnie tytuły dwóch kolejnych części, ten będzie mógł przeczytać je przedpremierowo :)
Części: 0 i 1, 2, 3, 4, 5, 6, Stardust, French Touch, 9
Dziękuję za wszystkie plusy i komentarze. Zachęcam do plusowania i komentowania.
@haabero: nie znam tej bajki