Wpis z mikrobloga

#pasta #covid19 #koronawirus #maski

PILNE! UWAGA! WPROWADZA SIĘ WYMÓG ZAKRYWANIA TWARZY. CO SIĘ TAM ODJEBUJE TO JA PO PROSTU NIEEEEEE....

Tak więc wygląda to tak. Jestem lekarzem w jednym ze szpitali w Warszawie. Od stycznia pracowałem bardzo blisko rządu, byłem jednym z konsultantów odnośnie potencjalnego (wtedy) stanu epidemii związanego z wirusem SARS-Cov-2. Rutynowe szmery bajery, obgadywanie tych samych publikacji naukowych, tłumaczenie przedstawicielom jak działa wirus, co to są spike protein, tropizm tkankowy i inne takie tam podstawy. No i żeśmy z kolegami lekarzami, innymi znachorami, ludźmi w garniakach, wirusologami, doszli do wniosku że najważniejszą rzeczą jaką możemy zrobić w prewencji, tak aby to ustrojstwo się nie rozlewało po Polszy, zwłaszcza wśród służby zdrowia, jest stosowanie odpowiedniej ochrony osobistej, czyli masek i gogli. Analizując dane, posilając się informacjami z innych krajów, z Chin, od WHO, w połowie lutego, wydaliśmy tajny, bezpośredni dokument, aby służba zdrowia zaopatrzyła się w maski, najlepiej pełnotwarzowe, np Honeywell. Wiedzieliśmy, że agencja rezerw ma tego w trzy dupy, tak samo z filtrami, także nie będzie problemu z zaopatrzeniem. Na początku marca pod szpital przyjeżdża czarne Audi A8 z wgniecionymi drzwiami i uszkodzonym reflektorem. Ze środka wyłazi 3 borowców i Mateusz. Tęgim krokiem biegnie w stronę wejścia. Po kilkudziesięciu sekundach jest już w moich drzwiach. Powiedział mi, patrząc spod okularów, że nie mają ani jednej maski. Dodał, że sprzedał w lutym po 40zł, bo nie było miejsca na węgiel, który skupili, żeby wypłacić piętnaste pensje górnikom. W dalszej rozmowie wyszło, że tak samo jest z maskami innego typu, fartuchami, rękawicami, opatrunkami, wszystkim co niezbędne. Za to magazyn zapełniają tony czarnych kamulców. Wkurzyłem się, wygarnąłem mu, że dykta, i że jaja se chyba robi. Stoicko się wyprostował, powiedział, że jak tak to on tu już osobiście nie wróci i przyśle podwładnego. Na drugi dzień, na popołudniowej zmianie, przyszedł do mnie jakiś mężczyzna, pełni ważną funkcję, dla anonimowości nazwijmy go po prostu Łukasz. Przytaszczył ze sobą taki worek jak mają ruskie na targu i w nim mieści się 600 par trampków po 15 zł. Przywitałem się z nim, a on, że go przysyła Mateusz, i kazał mu skupić różne maski i ma wszystkie w tym worze i że mamy wybierać które się nadają. Wysypał stertę tych masek i mówi, że mam jakoś to sprawdzić, co przepuszcza wirusa. Wkurzyłem się, nie wiem dlaczego, pomijając wszelkie instynkty zachowawcze powiedziałem mu tak: "Maska żeby była skuteczna nie może przepuszczać żadnych substancji pochodzenia biologicznego. I wiem, że to zabrzmi śmiesznie i niedorzecznie, ale opary odchodów, zwłaszcza psich, są świetnym aerozolem biologicznym. Jeżeli przez maskę przechodzi ich zapach, znaczy iż ona jest nieskuteczna." Później, pakując mu z powrotem te maski uszyte z prześcieradła, flizeliny, ręczników papierowych, wkładek od staników, zapewniałem że ta metoda stosowana jest przez naukowców z Oslo i Jukatanu i się sprawdza. Poszedł. Po weekendzie przychodzi z lekko podkrążonymi oczami i taką małą reklamówką śniadaniową, w niej ma 3 malutkie zawiniątka materiału. Oznajmił mi, że przetestował w ten sposób cały wór i tylko te trzy nie przepuszczają. Pochwaliłem go, kazałem mu zamówić więcej takich i nakazałem dalsze testowanie. Przyłaził do mnie jeszcze kilka razy, całymi nocami, dniami testuje te maski, wącha przez nie te psie gówna, oczy ma już podkrążone jakby ktoś mu spuścił łomot. Do tego popędza go Mateusz i jego Naczelnik. A jak mnie się pytał czemu nosząc jego maseczki jakieś tam pielęgniarki i lekarze roznoszą wirus, to mu powiedziałem, że ma porządniej testować, każdą dwa razy i między niuchami wąchać kawę XDDDD
  • 2