Wpis z mikrobloga

ZRASZACZ

Towarzyszący mi od kilku dni brak kreatywności w zakresie działań kuchennych zaczął materializować się pod postacią burczącego żołądka. Dalsze trwanie w tym stanie nie wpłynęłoby korzystnie na moje zdrowie, więc czym prędzej musiałem przedsięwziąć kroki mające na celu skuteczne wyeliminowanie dokuczliwych symptomów głodu. Gotowanie w domu nie wchodziło w grę. Pomijając już oczywiste lenistwo, problemem okazał się również brak składników, których potrzebowałbym do samodzielnego przyrządzenia posiłku. Pomyślałem, że skoro wyjście z domu jest nieuniknione, to szkoda byłoby marnować czas i siły na wielogodzinny spacer po supermarkecie, nie mając w dodatku pewności, czy po powrocie do domu będę w stanie połączyć ze sobą zakupione komponenty w jakąś logiczną całość.

Ubierając się do wyjścia, w głowie na ostatni guzik dopinałem więc plan B. Nieopodal mojego mieszkania otworzyli nowe bistro tureckie, pejoratywnie zwane przez wszystkich kebabem, które to bistro właśnie stanowiło główne założenia mojego planu awaryjnego. Chociaż tego typu dania nie są być może najlepszym pomysłem na dietetyczne śniadanie, nic nie było już w stanie odwieść mnie od realizacji żywieniowego marzenia. Zatrzaskując drzwi, zszedłem po klatce schodowej i zmierzyłem w stronę rzeczonej knajpy. Kilkaset metrów wcześniej, zanim jeszcze mój nieleczony astygmatyzm zdążył dostrzec świecący napis „KEBAB”, poczułem woń opiekanego mięsa, która wykręcała resztki mojego żołądka w sobie tylko znane kształty. Utwierdziło mnie to w przekonaniu, że podjąłem dobrą decyzję.

Ukrainiec tureckiego pochodzenia łamaną polszczyzną z niemieckim akcentem zapytał czego mi potrzeba. W prostych słowach opisałem mu swój wzór szczęścia, uprzejmie prosząc o nieżałowanie nalewanych doń sosów. Konkurencję mieli sporą, w dodatku chętnych do tego interesu nieustannie przybywało – podejrzewam, że podczas realizowania mojego zamówienia otworzyły się w okolicy jakieś trzy nowe lokale tego typu. Właściciel tego, w którym postanowiłem się posilić miał najwidoczniej pełną tego świadomość, ponieważ nie pożałował mi ani mięsa, ani dodatków. Po pięciu minutach trzymałem bułkę po brzegi wypchaną wołowiną i czosnkowym sosem. Kebab jak marzenie. Łzy szczęścia spływające po policzkach dedykowałem wszystkim wegańskim kolegom, zawzięcie zajadającym suszone bataty popijane bezglutenową zupą z bobu i suszonych bakłażanów.

Choć kebab był sporych rozmiarów, zjedzenie go nie zajęło pięciu minut. Nie zadałem sobie nawet trudu, aby na czas konsumpcji przyjąć pozycję siedzącą. Wyrzuciłem do kosza zalegający w moich rękach papier i plastikowy widelec. Uwolnienie dłoni od zalegającego papieru i plastikowego widelca odsłoniło stan, w jakim znajdują się moje ręce. Od palców po łokcie spływał swobodnie zasychający już powoli czosnkowy sos. Stojąc i patrząc na klejący się do nich sweter, skonstatowałem, że klucze do mieszkania zostawiłem za zatrzaśniętymi już drzwiami. Kolejnym, nieoczekiwanym zresztą punktem w planie dnia był telefon do ślusarza. Zanim jednak sięgnę po telefon, wypadałoby przecież doprowadzić się do ładu. Z marnym skutkiem próbowałem robić to z pomocą papierowych chusteczek. Po nieudanej próbie zapytałem właściciela jadłodajni, czy będzie uprzejmy użyczyć mi bieżącej wody. Ten odparł, że nie miałby przed tym żadnych oporów, gdyby bieżącą wodę w swoim lokalu posiadał. Zmieniło to dość znacząco obraz tego, co przed chwilą zjadłem, jednak nie był to odpowiedni czas na kontemplowanie zaplecza sanitarnego tej restauracji.

Z wyciągniętymi do góry ubrudzonymi od zaschniętego sosu rękami usiadłem na ławce, aby obmyślić dalszy plan działania. Wiedziałem już, że papierowe chusteczki nie dają żadnego rezultatu, podobnie jak woda, do której nie miałem dostępu. Siedząc i czując, jak sos na moich rękach zamienia się w kamienny pancerz, zacząłem tracić nadzieję. Czasu nie przybywało. Mijali mnie przechodnie, niektórzy robili sobie ze mną zdjęcia, myśląc, że jestem elementem jakiegoś ulicznego przedstawienia. Czosnkowy przecier zasechł na dobre, skutecznie uniemożliwiając mi ruszanie palcami. Za wszelką cenę starałem się nie myśleć o tym, co ten sos robi właśnie z moimi jelitami.

Mijała kolejna godzina bezczynnego siedzenia na ławce. Jak na złość kilka metrów obok ławki, na której siedziałem, przejechał na sygnale wóz strażacki. W myślach tonąłem w strumieniu wody płynącej z zamontowanego w nim węża. Spojrzałem na jego tablice rejestracyjne i w jednej chwili doznałem olśnienia. Była to straż pożarna z miejscowości, w której mój brat niedawno kupił dom. Pamiętam doskonale, że na środku przylegającego do niego trawnika zamontował sobie zraszacz wody. Nie było czasu na układanie dokładnego planu. Wszystko musiało dziać się w dużej mierze spontanicznie. Nie minęło dziesięć minut, a już stałem w podmiejskim autobusie wiozącym mnie na nowo wybudowane osiedla domów szeregowych. Ze względu na unieruchomione kończyny górne nie miałem możliwości uprzedzenia mojego brata o nadchodzącej wizycie – plusem tej sytuacji było jednak to, że kontroler zaniechał sprawdzania ważności mojego biletu, gdy zobaczył, ile wysiłku kosztuje mnie wyciągnięcie portfela z kieszeni. Tak po prawdzie nawet nie bardzo miałem czego mu pokazywać – patrząc na ceny komunikacji miejskiej, polubiłem jazdę na rowerze i długie piesze wędrówki.

Po pół godziny dotarłem do celu. Kilkanaście sznurów przylegających do siebie jednakowo wyglądających domów stało prostopadle do świeżo wybudowanej drogi. Przypuszczam, że co poniektórzy nie zadają już sobie trudu na patrzenie, do których wchodzą drzwi. Ze zmęczenia wybierają pierwsze lepsze, witają się z jakąś stojącą w kuchni kobietą, uciszają biegające po domu dzieciaki... Rano wstają, jedzą śniadanie i orientują się, że coś poszło nie tak, gdy w drodze do pracy przez okno w sąsiednim budynku widzą swoją zaspaną żonę, która, odziana w skąpy szlafrok, parzy kawę równie zaspanemu sąsiadowi. Wtedy dociera do nich również, że biegające po domu dzieci są dopiero w planach, a na stojącego na podjeździe Mercedesa bank nie udzielił im kredytu. Można by to nazwać dobrze zorganizowanym plemieniem dwudziestego pierwszego wieku.

Nie przyjechałem jednak po to, by zagłębiać się w struktury organizacji życia społecznego młodych podmiejskich osiedli – jestem tu po to, żeby wykorzystać zraszacz ogrodowy mojego brata. Przechadzam się pomiędzy tymi monolitami, próbując przypomnieć sobie numer jego domu. W głowie świta mi numer 16/11. Postanowiłem mu zaufać, ponieważ on jako jedyny błądził w mej pamięci. Bez mała pół godziny zajęło mi jego znalezienie. W domu (podobnie zresztą, jak na całym osiedlu) nie było widać śladu życia. Był sobotni ranek, więc większość normalnych ludzi zapewne o tej porze jeszcze śpi. Nie dostrzegłem również żadnych wyróżniających ten budynek cech, na których podstawie mógłbym stwierdzić, że trafiłem pod właściwy adres. Był tylko jeden sposób, aby się o tym przekonać.

Uchyliłem furtkę, okrążyłem dom i znalazłem się na skromny, lecz zadbanym trawniku. Na jego środku, zgodnie z planem, stał błyszczący w świetle słońca zraszacz trawnika. Moja radość nie trwała jednak długo, gdy na wszystkich sąsiadujących z nim włościach zobaczyłem identyczne urządzenia. Normalnie chwyciłbym się za głowę, jednak z przyczyn nie do końca ode mnie zależnych nie było to możliwe. Ponieważ oprysk ustawiony był na automatycznie podlewanie trawy o pełnych godzinach, miałem jeszcze dobry kwadrans do uwolnienia się z objęć czosnkowego pancerza okalającego moje ręce. Zacząłem zastanawiać się, czy po takim czasie lepszym do jego usunięcia narzędziem nie byłaby siekiera.

Czekałem jednak cierpliwie delektując się ciszą, słońcem i świeżym powietrzem oddalonego od zgiełku miasta osiedla. Siedziałem na trawie i łowiąc zraszacz swoim spragnionym kąpieli wzrokiem, zaczynałem pogrążać się we śnie. Długo zresztą nie trzeba było na niego czekać. Obudzony lecącą we wszystkie strony wodą rozpraszaną pod sporym ciśnieniem wstałem i mimowolnie zacząłem krzyczeć. Z mieszkania wybiegł nieznany mi jegomość, co jasno dało mi do zrozumienia, że nie udało mi się trafić pod właściwy adres. Chwilę później stanęła za nim na wpół śpiąca kobieta i razem zmierzyli mnie dość chłodnym spojrzeniem.

Zraszacz przestał tryskać, ja przestałem krzyczeć, po czym ogarnęło nas niewygodne milczenie, w którym tkwiliśmy trwające w nieskończoność chwile. Mężczyzna spojrzał na opierającą się o jego bark kobietę, co przyczyniło się do przerwania ciszy:

– Kim pani jest?! – jego zdziwienie na widok krzyczącego i biegającego wokół zraszacza nieznajomego było niczym w porównaniu z tym, co teraz wymalowało się na jego twarzy.

Kobieta podniosła głowę i wlepiła swój zaspany wzrok w oczy sąsiada.

– No tak... 18/11... wciąż nie mogę się nauczyć. Najmocniej pana przepraszam – odrzekła spokojnie, jak gdyby była to dla niej sytuacja, do której zdążyła już przyzwyczaić siebie i całe osiedle, po czym ponownie oparła się o jego bark.

Mężczyzna znowu skierował na mnie swe spojrzenie, po czym zapytał, jak się tu znalazłem. Po streszczeniu przebiegu zdarzeń zaoferowali mi skorzystanie z łazienki, która, swoją drogą, wydała mi się podejrzanie znajoma. Doprowadziłem swoje ręce do ładu, co było zabiegiem czasochłonnym i niełatwym. Wróciłem do jadalni, aby pożegnać się i podziękować za pomoc. Przy stole siedziała wcześniej widziana para i mój kilkuletni bratanek. Nieco wybity z rytmu obserwowałem, jak wspólnie jedzą jajecznicę.

– To chyba nie jest wasz syn? – wyrzuciłem z siebie, gdy w końcu zaiskrzyło pomiędzy moimi zaśniedziałymi zwojami.

Kobieta uniosła głowę znad talerza, patrzyła na przemian to na mężczyznę, to na chłopca. Przełknęła solidny kęs jajecznicy, nie kryjąc przy tym odruchu dławienia się, po czym równie spokojnym co na początku naszego spotkania głosem wyjaśniła:

– Nie mam pojęcia, kim on jest. Robił jajecznicę, gdy tu przyszliśmy. Zjesz z nami?

Próbując za wszelką cenę zrozumieć zależności rządzące tą społecznością, mimowolnie spojrzałem na roletę podnoszącą się w oknie sąsiedniego budynku. Odsłoniła ona postać mężczyzny nieudolnie walczącego z morzącym go jeszcze snem. W tle zobaczyłem kuchnię, a w niej przepasanego ręcznikiem przysypiającego brata, stojącego przy czajniku z dwoma filiżankami wypełnionymi zmieloną kawą.

Wygląda na to, że dla nikogo nie był to lekki tydzień.