Wpis z mikrobloga

Za mało Koterskiego w Koterskim - 7 uczuć (2018)

#dziesiatamuza #film #filmy #kino #7uczuc

Idąc do kina na film, to oczekuje się raczej filmu, nie? Dlatego można się rozczarować otrzymując coś innego. Na przykład teatr telewizji. Na podstawie spektaklu jaki mógłby się pojawić w większości teatrów współczesnych w Polsce (trzy główne założenia - krzyki, wulgaryzmy, ruchanie). I to w dodatku mający coś z Ferdydurke Witolda Gombrowicza, ale z na tyle pozmienianymi elementami żeby rodzina się nie upomniała o profity z praw autorskich. Tak się można poczuć idąc na najnowszy film Marka Koterskiego.

Koterskiego, którego bardzo lubię i właśnie przez pryzmat tej sympatii nie wstydzę się powiedzieć, że skończył się gdy osiągnął sukces. Jego filmografia utrzymywała tendencję zwyżkową aż do momentu gdy do kin wszedł Dzień Świra, otrzymał najważniejsze nagrody w Polsce i z miejsca stał się klasykiem. Potem zaczęło to spadać: najpierw powoli (Wszyscy jesteśmy Chrystusami), a potem drastycznie (Baby są jakieś inne). Pamiętam wypowiedź z któregoś wywiadu że w 2002 poczuł się naprawdę doceniony za pokazywanie wewnętrznego "ja" na ekranie i stąd trochę spoczął na laurach.

Tytułowe 7 uczuć to zestaw podstawowych emocji, które powinien posiadać prawidłowo funkcjonujący człowiek, a których brakuje głównemu bohaterowi Koterskiego - Adasiowi Miauczyńskiemu. I już na wstępie mamy wrażenie delikatnego pogubienia - czy to potytułowe plansze z napisami powinny objaśnić filozoficzny kierunek filmu, czy może scena otwierająca? W niej widzimy Adasia takiego jakim go zapamiętaliśmy najlepiej z całej serii, tak jak go wykreował Marek Kondrat - wyświechtanego, zmęczonego życiem, z zarysowaną siwizną i beznamiętnym wyrazem twarzy, w brudnej marynarce, w zużytym ciele bez przyszłości. Jednak nie Marek Kondrat w tej roli się pojawia, a syn reżysera - Michał, kiedyś Misiek Koterski (o nim będzie za chwilę, ale już teraz zaznaczę - jest naprawdę niezły, na pewno nie jest najgorszym odtwórcą tej roli).
Punktem wyjścia jest wizyta Miauczyńskiego u terapeutki, która w poszukiwaniu źródła jego problemów odsyła go w antynostalgiczną podróż do swojego dzieciństwa. W tej roli Krystyna Czubówna, a skoro jest i ona, to przyjmuje także rolę narratorki, która przerywa co jakiś czas rozgrywaną akcję aby opatrzyć całość jej charakterystycznym, dokumentalnym komentarzem.

I trochę w tym momencie zaczyna się to sypać, bo do niczego to nie prowadzi.

Do sceny "teraźniejszej", z terapią wracamy w filmie tylko trzy, albo cztery razy, więc nie ma co się nad tym rozdrabniać. Mam wrażenie, że to taki niezbyt subtelny ukłon w stronę prostszego widza, który mógłby być zaskoczony głębokim, psychologicznym stylem Koterskiego, który liczyłby raczej na zbiór smutno-śmiesznych scen, w których można odnaleźć siebie samego.

Właściwa akcja dzieje się w jakimś obrębie podstawówkowego dzieciństwa Miauczyńskiego. Film na samym początku mówi nam, że jako dziecko żyjemy około 5000 tysięcy dni, z czego pamiętamy niecały miesiąc, ale na pewno akcja filmu na przestrzeni miesiąca się nie dzieje. Początkowo, mamy delikatny wgląd na to co ukształtowało ukochanego neurotyka Polski, jednak młody Adaś przejawia od początku zachowania socjopatyczne, niż nerwicę natręctw. Ale tak, jest to pokazane przez nadopiekuńczą matkę, która jednak faworyzowała brata, standardowego, brutalnego ojca, #!$%@?ą oraz stłamszoną seksualność, która rzutowała na późniejsze życie głównego bohatera - no, typowy anturaż.

Później jednak za namową terapeutki odchodzimy od wczesnego dzieciństwa i przenosimy się do szkoły. W tym momencie widz mógłby oczekiwać rozdziałowej narracji filmu (tytuł z cyferką w nazwie też do tego zachęca) - siedem uczuć, siedem rozdział, siedem scenek z dorastania.

Nic bardziej mylnego, w tej szkole zostajemy aż do końca.

I na swój sposób, choć takie odwrócenie oczekiwań nie jest do końca zrozumiałe, działa to jednak na korzyść filmu. Wciągnięci w pastiż dziecięcego świata, dopiero możemy w jakimś sposób bardziej wsiąknąć w to co zostało przedstawione na ekranie, zbliżyć się do poruszanej tematyki. Nie jest to jakoś bardzo mocno zawoalowana tematyka, bo przekaz - ludzie mają problemy przez dzieciństwo, oraz dzieci trzeba traktować jak ludzi jest stary jak świat (albo przynajmniej jak Gombrowicz patrz: upupianie). Forma jest ciekawsza.

To jest dobry moment żeby zwrócić uwagę na jedyny element filmu, dla którego możnaby rozważać pójście do kina, coś czym ten film powinien się promować od początku, ale gdzieś to rozeszło się bez echa.

Rolę dzieci w wieku 11-12 lat odgrywają dorośli aktorzy. I robią to zajebiście.

Oczywiście, to nie jest pomysł w żaden sposób oryginalny, nie jest to odkrywcze, ale poniekąd odważne (i dla takiego filmu konieczne, bo kto by chciał oglądać przez tyle czasu ekranowego dziecięcych aktorów, a także byłoby to dla nich demoralizujące, robić to co robili tutaj "mali dorośli"). Taka zagrywka, to zabieg znany z teatru i nie dziwota że w tym filmie wychodzi to teatralnie. Bo nie sposób tego grać normalnie, trzeba to podkręcić.

To dowód aktorstwa najwyższej klasy. Bo gdy popatrzymy normalnie na Andrzeja Chyrę, nie sposób doszukać się w nim dziecięcej niewinności. Jednak gdy wchodzi w szkolnym mundurku do klasy ze zmierzwioną czupryną od samego początku do końca widzi się na ekranie chłopaka-archetyp samotnika, z dobrego domu bez miłości. I to jego najlepsza rola od lat. Podobnie Marcin Dorociński, który od razu staje się łobuziakiem co na podstawówkowym życiu dobrze się zna. I to jego najlepsza rola od lat. Gabriela Muskała, która napisała Fugę pod siebie aby wykorzystać swoje aktorskie atuty, jako klasowa kujonica wypada o wiele bardziej przekonująco niż babka z syndromem wyparcia. Do tego Katarzyna Figura, Robert Więckiewicz, Andrzej Mastalerz (który zawsze jest rewalacyjny i czekam aż polskie kino go odkryje na nowo i zrobi z niego supergwiazdę), Magda Ciunelis, Tomasz Karolak (tak wiem, ale w tej małej roli daje radę), czy Cezary Pazura, który pojawia się w tym filmie na niecałe 30 sekund. I jest to jego najlepsza rola od lat.

a już konwencja aby rodziców tych "dzieci po trzydziestce" grali aktorzy znacznie młodsi od nich - świetne

Michał Koterski zasługuje na osobny akapit. Bo oglądając filmy jego ojca można było obserwować jak Misiek się zmieniał i ewoluował jako aktor. Bo w "Dniu Świra" dość krótko jako Sylwunio-Synunio, trochę przychlast odnajdywał się świetnie, natomiast we "Wszyscy jesteśmy Chrystusami", gdzie trzeba było pokazać trochę więcej głębi zupełnie nie pasował, to były za wysokie progi.

Dwanaście lat obycia ze sceną i gry w Pierwszej Miłości uczyniło #!$%@? cuda, bo raz, że wypadł wiarygodnie jako stary Adaś (choć było tego za mało, było to źle wykorzystane), to dwa jako wrzeszczący i płaczący bachor zutylizował doskonale to na czym się wybił i wypromował. Miałem wątpliwości odkąd po raz pierwszy przeczytałem, kto przejmie stery nad tą jedną z najbardziej ikonicznych postaci w historii polskiego kina, ale Misiek, tj. Michał na szczęście to rozwiał.

Obsadzenie własnego syna w roli własnego alter ego podkreśla bardzo silny osobisty stosunek do opowiadanej historii. I nie mam wątpliwości, że Marek Koterski tym samym odgrzebuje stare rany i robi trochę taki rachunek sumienia, i że naprawdę starsze pokolenie widzów odnajdzie w pokazanej szkole lat 50. swoje własne dzieciństwo, przypomni sobie śmieszne rymowanki z elementami sprośnymi (których w tym filmie jest #!$%@? do #!$%@?). Widz młodszy natomiast, porówna swoją sytuację szkolną, z tamtą i zerknie z ukosa na utarte schematy. To jednak trochę mało, czegoś tu brakuje. To film prywatny, ale brakuje w nim Koterskiego - już nie jako osoby, ale jako reżysera.

Bo jako reżyser niekwestionowanie zasłużył na miano prawdziwego autora polskiego kina, z oryginalnymi pomysłami, z własnymi, charakterystycznymi elementami i indywidualnym stylem. Idąc na film Koterskiego ma się oczekiwania i nikt nie powinien nam kazać się ich pozbywać. A 7 uczuć odstaje od całej filmografii bardziej niż Baby są jakieś inne.

Nie ma już kwiecistych dialogów oraz monologów pisanych trzynastozgłoskowcem, które zapadają w pamięć od pierwszego obejrzenia. Gagi się zdarzają, ale raczej na poziomie zaprezentowanym nam w pierwszym teaserze (ta scena została napisana do tego filmu chyba właśnie na potrzeby zwiastunu). Bardziej wymagający humor wynika z repetycji, powtarzania sytuacji abstrakcyjnych tak długo, że zanim staną się całkowicie zwyczajne, znajdą złoty środek który najzwyczajniej bawi. Bo trudno nie uśmiechnąć się, gdy po raz czwarty, czy piąty oglądamy kolejną lekcję geografii o dorzeczach i odnogach Nilu z Gabrielą Muskała recytującą wykute formułki za całą klasę. Dzień świra odniósł taki sukces bo idealnie balansował przez cały czas trwania na granicy genialnej komedii, tragicznego dramatu oraz autorefleksji. Ten film nie balansuje nigdzie, raczej skacze pomiędzy tymi kategoriami, będąc jednak przez lwią część w powietrzu, gdzie nie jest ani jednym ani drugim.

Koterski próbuje to zrekompensować w sposób najpierw dość miły, potem jednak chamski i bardzo na siłę - cytuje sam siebie. Oczywiście nie ma nic złego w zachowaniu ciągłości powtarzanej cały czas postaci Adasia Miauczyńskiego, ale obsadzanie tych samych aktorów i pokazywanie "patrz, pamiętasz ją/go z moich poprzednich filmów - to inna postać, ale nawiązuję do tamtej jakoś". Zbyt częste parafrazowanie też nuży niż interesuje, kojarzy się z lenistwem. Cytowanie verbatim najbardziej kultowych tekstów z własnego filmu sprzed 15 lat w piosence końcowej film przyprawia o lekkie ciarki żenady. Subtelność znika, #pdk zostało rozszerzone o wszystkich widzów na sali. Koterski mruga do widza tak mocno i tak często, że można odnieść wrażenie że coś mu wpadło do tego oka. Oczu.

Nawiązań jest więcej także do innych dzieł popkultury, jak np.


Ale niczemu tak naprawdę one nie służy. Uśmiechnąłem się, wypuściłem mocniej powietrze nosem, jutro o tym zapomnę.

Ewidentnie coś się stało przy produkcji tego filmu. Nie wiem czy Koterski w trakcie pisania / kręcenia zmienił diametralnie koncepcję, dzięki czemu otrzymujemy pokraczny patchwork dwóch filmów, czy może producent położył swoje łapska i nakazał uczynienie tego filmu bardziej przystępnym - tego się nie dowiemy ale ewidentnie coś poszło nie tak. Zamiast tego dostajemy masę skrajności - to najbardziej psychologiczny z filmów Koterskiego od lat, ale zarazem najpłytszy. Najbardziej spójny reżysersko i aktorsko, ale najgorszy fabularnie i montażowo. Chciałbym aby podczas oglądania wzbudził we mnie chociaż jedno z tytułowych 7 uczuć, ale niestety z nudą Adaś Miauczyński radził sobie akurat bardzo dobrze.
Joz - Za mało Koterskiego w Koterskim - 7 uczuć (2018)

#dziesiatamuza #film #filmy...

źródło: comment_G8lyPahpALsoSICHRuikioMl2GXoGvHr.jpg

Pobierz
  • 6
@Joz: Uwielbiam czytać Twoje wpisy przyjacielu. Jednakże bardzo mnie dzisiaj przygnębiłeś, gdyż do tej pory uwielbiałem produkcje Pana Koterskiego. Nie mniej jednak 7 uczuć obejrzę i obyś przesadził ze swoim negatywnym zdaniem.
@Joz: A mi się film bardzo spodobał. Dodatkowo szokująco zadziałało na mnie to, że w najpoważniejszych i najsmutniejszych scenach widownia pękała ze śmiechu, co idealnie wpisało się w problem społeczny pokazany w filmie...