Aktywne Wpisy
Teuvo +30
kupiłem ciasteczka dla wszystkich @okusuri
Przestałam jeść mięso jakieś dwa lata temu i to była jedna z lepszych moich decyzji. Znacznie urozmaiciłam dietę i jem wiele ciekawsze jedzenia za paradoksalnie mniej pieniędzy. I zdrowsze przede wszystkim. Ogólnie polecam wszystkim zrezygnowanie z większości konsumpcji mięsa, bo to zupełnie niepotrzebne.
#rolnictwo #dieta #neuropa #gruparatowaniapoziomu
#rolnictwo #dieta #neuropa #gruparatowaniapoziomu
Przenosimy się tym razem do PRL-u, a dokładnie do 1986 roku. Kartuzy to mała miejscowość w województwie pomorskim, w którym doszło do porwania zaledwie siedmiomiesięcznego dziecka. Wszystko działo się w szpitalu, czyli w miejscu, gdzie chyba żaden rodzic nie spodziewa się, że ktoś od tak może wejść i ukraść niemowlę. Przyjrzyjmy się tej sprawie bliżej.
Matejowie wiedli spokojny żywot w Kiełpinie, małej miejscowości na Kaszubach. Mieli już trzy córki – Emilię, Renatę i Franciszkę oraz syna Roberta. 15 czerwca 1985 r. na świat przyszła Kasia.
Kilka dni przed uprowadzeniem dziecka pogotowie ratunkowe przywiozło Kasię do szpitala w Kartuzach, dziewczynka miała temperaturę i obrzęki. Została przyjęta na oddział dziecięcy z rozpoznaniem zapalenia gardła i płuc na tle alergicznym.
Elżbieta Mateja, mama Kasi: „Mam wciąż przed oczami ten obraz, jak pielęgniarka zabierała Kasię w za dużych śpioszkach. Wtedy widziałam ją ostatni raz. W tamtych czasach nie było wizyt na oddziale dziecięcym. O stan zdrowia dziecka można było się dowiadywać tylko telefonicznie.
Tragedia rozegrała się w nocy z 27 na 28 stycznia 1986 roku. Dziewczynka przebywała w sali nr 10. Była tam jedynym dzieckiem. Cały czas miała temperaturę, dostawała różne leki, w tym penicylinę. Tego dnia ostatni obchód odbył się o godzinie 22.
Porywacz zaatakował po północy. Próbował wejść do dziecięcej sali znajdującej się na parterze przez zakratowane okno. Nie udało się, więc zakradł się głównym wejściem, przez korytarz. Wykorzystał fakt, że pielęgniarki spały. Został po nim tylko ślad buta na śniegu – nosił obuwie o rozmiarze 40. Na nogi postawiono całą milicję, Kasię szukano przez prasę i telewizję. Podjęto współpracę ze Strażą Graniczną w celu niedopuszczenia do wywozu dziecka za granicę Polski.
Aspirant Wiktor Barejka tak wspomina dzień porwania:
„Przyjechałem do szpitala po godz. 5 rano. Ślady pozostawione na śniegu przez porywacza kończyły się kilkaset metrów od szpitala, w lesie. Osoba, która zabrała Kasię ze szpitala, przesiadła się tam do samochodu i odjechała. Dla mnie to był dopiero początek dochodzenia. Gdy szukałem Kasi, zacząłem być gościem w swoim domu. Powiedziałem żonie, żeby postawiła na segmencie moje zdjęcie, by dzieci nie zapomniały jak wygląda ich ojciec.”
Wiktor Barejka obecnie jest na policyjnej emeryturze. Sprawa zaginięcia dziewczynki wciąż jednak spędza mu sen z powiek. Nie może sobie wybaczyć, że nie rozwikłał zagadki tajemniczego zaginięcia.
28 stycznia ojciec Kasi miał odebrać ją ze szpitala. Pan Marian wybierał się na pociąg, gdy pod dom zajechał policyjny samochód.
„W dziwny sposób wypytywano nas czy wszyscy są w domu. Byliśmy najpierw zdziwieni, potem przerażeni. Nie wierzyliśmy że dziecko mogło zniknąć tak sobie, jak przedmiot. Przeżyliśmy szok.” - wspomina Marian Mateja.
Pojawił się pierwszy trop. Psychicznie chory syn jednej z salowych podobno przyznał, że to on wywiózł do lasu siedmiomiesięczną Kasię. Tam ją zgwałcił, a następnie zakopał. Okazało się, że miał urojenia. Przekopano cały zagajnik i nic nie znaleziono.
Milicja brała pod uwagę kilka wersji. Pierwsza nasuwa się od razu, czyli zakłada porwanie dziewczynki i wywiezienie jej gdzieś daleko. Możliwe, że Kasię ukradł ktoś, kto sam nie mógł mieć dzieci albo że została ona sprzedana przez porywacza rodzinie z zagranicy. Druga mówiła o dopuszczeniu się wobec dziecka błędu medycznego popełnionego przez kogoś z personelu. W takim wypadku mogło nastąpić pozbycie się ciała. W tym celu badane były próbki popiołu z pieca w kotłowni, ale bez rezultatu . Trzecia dotyczyła policyjnego psa, który poprowadził milicjantów do jeziora, po czym ślady się urywały. Ojciec Kasi prosił żeby zbadano wówczas wody jeziora, ale powiedziano rodzicom, że nie ma na to pieniędzy.
Rodzice Kasi znaleźli się w kręgu podejrzanych osób, które mogły uprowadzić Kasię.
„Przesłuchiwani byliśmy oboje bez przerwy. Tego co wówczas przeżyliśmy nie da się opisać. Przeszukiwali dom, węgiel, szambo, sprawdzali nawet piec. Przepytywali dalszą rodzinę. Mąż w ciągu kilku dni posiwiał jak gołąbek. Dali nam spokój, gdy przeszliśmy badanie wykrywaczem kłamstw.”
Matka wciąż czeka na cud. Kobieta zdaje sobie sprawę, że jeśli Kasia żyje, to nazywa się inaczej, wychowała się w całkiem innej rodzinie, z którą zapewne związana jest uczuciowo.
„Chciałabym tylko, żeby się odezwała, powiedziała, że żyje, że jest szczęśliwa... Niczego więcej nie chcemy. Wystarczyłaby zwykła pocztówka. Nawet nie musiałabym jej szukać, ale byłoby mi lżej”
Jeśli Kasia żyje ma obecnie 33 lata.
Na profilu FB „Zaginieni przed laty” wrzucono post o tym uprowadzeniu. W komentarzach było kilka ciekawych uwag odnośnie tej sprawy, wypowiadała się też rodzina Kasi. Jak ktoś chciałbym więcej poczytać to warto zerknąć - klik
Obserwuj tag → #kryminalnyaz
#gruparatowaniapoziomu #zaginieni
Źródła:
@az1zi: znając podobne historie najciemniej może być pod latarnią. Na miejscu poszukujących podjąłbym to, co zostało z tego tropu i przeszukał akwen.
Pamiętam jak czytałem o zaginięciu bodajże trójki dzieci w Kielcach w 1956 roku. ! Sprawa odbiła
To jest norma do dzisiaj. Powszechne jest branie dyżurów 36h i spanie w połowie.
wiem, że to niezbyt istotne, ale: nazwisko Mateja, syn Robert - czy to ten Robert Mateja?
@az1zi: Abstrachując od samego zaginięcia - ja p------ę, nie jestem sobie w stanie wyobrazić tego, żeby tak oddać swoje malutkie dziecko obcym ludziom... Sam mam syna i to dla mnie jakaś abstrakcja - przecież to by można zwariować przez ten czas ...
Komentarz usunięty przez moderatora
@az1zi: Gdybyśmy tylko mogli znaleźć jakiś punkt zaczepienia.