Wpis z mikrobloga

Następna porcja wspomnień z psychiatryków.

Dziś o jedzeniu. Widziałem ostatnio dużo newsów, zdjęć na temat jedzenia w szpitalach. Mogę opisać moje doświadczenia (długie 2-5 miesięczne) ze szpitalem, który miał własną kuchnię co jest rzadkością aktualnie i z innym gdzie był katering.

Na początek co do jakości wędlin, serków, serów, chleba. Wiadomo, że w obu przypadkach były to produkty najtańsze co często nie oznaczało, że najgorsze. Produkty mleczne były na przykład od małych producentów ale często nie odbiegały jakością od tych znanych marek. Oczywiście trafiały się też wtopy jak bezsmakowe serki topione,które nie dały się rozsamrować.

W szpitalu gdzie była własna kuchnia jedzenie było bardzo, dobre, takich udek pieczonych, schaby w sosie to nawet w domu nie robiłem. Można było mieć pretensje, że były to małe porcje, bez ograniczeń można było dostać dobre ziemniaki, puure, czy sos. Nie była to restauracja więc nie każdemu pasowały każdego dnia. Były lepsze i gorsze dni ale ogólnie jakość i smak posiłków był według mnie dobry. Na śniadania i kolacje były zupy także dosyć zjadliwe i wcale nierozwodnione.Jeżeli chciało się przypraw, nawet takich jak cynamon do ryżu na mleku Pani kucharkowa z uśmiechem i bez problemu je przynosiła. Można było wziąć bochenek chleba i nikt tego nie ograniczał. Napoje herbata, kawa z mlekiem były dostępne tylko do posiłków. Nie można było liczyć w ciągu dnia na herbatę, kawę czy nawet wodę, chyba, że kranówę. Większości posiłków obiadowych nie można byłoby odróżnić w smaku od tych domowych. Jedynym mankamentem było brak zieleniny, pół ogórka kiszonego, 3 plasterki pomidora albo mały liść sałaty to był max. Nikt nie chodził głodny, chyba, że chciał albo wybrzydzał na wszystko i wszystkich.

W szpitalu z kateringiem było gorzej. Chleb był na wydział, zupy bardzo wodniste i bez smaku z małą ilością ziemniaków albo lichej jakości kluskami czy makaronem. Na śniadania, kolacje jakaś wędlina, salceson,mielonka, cienka że na wylot można było spojrzeć, do tego parę kromek chleba. Jakość kotletów,wątróbek, udek z kurczaka była bardzo dobra, dobre sosy i dosyć smaczne. Niestety porcje (poza udkami z kurczaka bo tu trudno oszukać) były małe,mniejsze niż w szpitalu z kuchnią. Plus jedzenie jechało do szpitala z 50-60km więc nie było to ciepłe idealnie. Ogólnie też nie można było narzekać ale to nie było już to pierwszym opisywanym przypadku. Dostępna za to pod opieką kuchenkowej była kuchnia,mikrofala, lodówka i można było sobie robić tam co się chciało. Wadą było mało zieleniny a właściwie jej brak. Co dwa tygodnie dostawało się po jabłku na głowę. W ciągu dnia do picia byłą tylko kranówa. Ale też nikt głodny nie chodził, chudzi utyli a otyli schudli.

Finalnie widać było dużą przewagę jakościową i ilościową na korzyść własnej kuchni a nie kateringu. Wyczuwalną. Ale ani tu ani tu nie można było umrzeć z głodu, zjadliwe było chyba, że trafiła się "księżniczka na ziarenku grochu".

Zawsze ktoś z oddziału miał "wolne wyjścia" i można też było dać kasę żeby coś kupił w loklanym sklepiku albo w ramach spaceru dwa razy w tygodniu zachaczało się o sklep na osiedlu obok. W lato kupowało się lody siadało w gronie czubków i cieszyło się życiem, to pozwalało na chwilę zapomnieć o depresji i problemach. Każdy mógł powiedzieć co chciał bo każdy obok w tym samym miejscu z jakiegoś powodu.

Co do alkoholu, pije się, nie problem wnieść na oddział ćwiartkę. Cpają też, albo wnoszą dopalacze, marichuanę albo wnoszą dopalacz rozpuszczony już w butelce z napojem. Przeważnie takie sprawy są tuszowane przez personel i lekarzy bo wyjście tego na światło dzienne odbiłoby się na nich, że nie dopilnowali.

No i na tyle, chyba niczego nie pominąłem, jak coś to pytajcie.
  • Odpowiedz