Wpis z mikrobloga

Dałem sobie spokój z oglądaniem Star Trek: Discovery. Bzdet. Wróciłem do trzeciego sezonu TOS-a.

3.2: The Enterprise Incident. Pierwszy raz w historii Star Treka dostaliśmy porządną intrygę; porządną w tym sensie, że scenariusz zwodził przez pewien czas także i widza. Wątek romantyczny między Spockiem a Romulanką wypadł średnio, ale przynajmniej oficer naukowy "Enterprise" w końcu doczekał się swojej love story. Byłem pod wrażeniem "wulkańskiego uścisku śmierci", który Spock "niechcący" zastosował na Kirku. Operacja plastyczna uszu kapitana też dała radę.

3.3: The Paradise Syndrome. Nie wiem, co powiedzieć. Z jednej strony - ciekawa koncepcja. Wielki walor odcinka stanowi autentyczna chemia pomiędzy Kirkiem a tym długonogim króliczkiem Playboya grającym alt-Indiankę. Romans podsumowała wzruszająca (jak na ST) finałowa scena. Szkoda tylko, że kapitan często wygłasza swoje kwestie bez przekonania. Scenariusz zaś - słabiutki. Kamieniowanie Kirka w finale jest bez sensu, zdecydowanie za szybko się ci Indianie wkurzyli. Dobrze przynajmniej, że wzmianka o "Preservers" tłumaczy, dlaczego załoga Enterprise stosunkowo często napotykała na swej drodze światy przypominające zamierzchłe ziemskie epoki historyczne.

3.4: And The Children Shall Lead. Cóż to za wielka przyjemność powrócić do TOS-a po obejrzeniu kilku beznadziejnych odcinków "Star Trek: Discovery" pod rząd. I nie wiem, czy byłem zbiasowany, ale AtCSL podobał mi się bardzo-bardzo, chociaż swojego czasu zebrał przecież kiepskie recenzje. Zafascynowała mnie koncepcja obcej istoty, która nie rozumie pary pojęć dorośli-dzieci i wykorzystuje te drugie przeciwko tym pierwszym tak, jakby miała do czynienia z dwiema potencjalnie wrogimi rasami lub nawet gatunkami biologicznymi.

Upiorna scenka na początku, gdy dzieci tańczą wśród trupów rodziców, ustawia epizod na dobry kwadrans na kursie horrorowym. Potem fajne są sceny przejmowania kontroli nad "Enterprise" i umysłami załogi (tylko ten gest psioniczny jest... nieprzekonujący). Mocarny fragment, gdy Kirk omyłkowo teleportuje dwóch redshirtów w próżnię kosmiczną. Jakże symbolicznie brzmi jego rozpacz: "I've lost command, I've lost command...".

Pośmiać się też można było. Kirk dosłownie złapał Sulu za mordę - oj, panie, tak z telepatią nie wygrasz. Później psionika zmusiła kapitana do mówienia po pseudoniemiecku, żeby jego podkomendni niczego nie zrozumieli. A doktor McCoy zniknął na długie 20 minut, akurat wtedy, gdy na mostku rozgrywały się dantejskie sceny. Zapewne zaszył się u siebie w klinice i walił wódę. On w sumie wygląda na takiego, co po kryjomu popija.

#startrek
  • 1