Jadę samochodem z moim znajomym, poetą Andem. Lub, jak ja go nazywam, Srandem. Zapychamy do Oleśnicy, aby odebrać nagrodę poetycką za mój wiersz miłosny pt. "Siu-siu-siu-siu-siu-siu-siu-siu-siu-siu-siu-siuwaksu bym zapalił, sturba wasza suka malowana". W połowie drogi czytam jeszcze raz zaproszenie. Okazuje się, że pomyliłem dni. Miałem być dwa tygodnie później. Bywa. Mówię Srandowi, żeby zawracał. Odpowiada, że teraz to już się nie opyla. Jedziemy dalej.
Robi się ciemno, zaczyna padać deszcz. Srand włącza swoją składankę imprezową. Z radia leci Radiohead. Jedziemy w ciemności i deszczu i słuchamy „Karma Police”. Srand lubi takie hity. Ja wolę piosenki o anakondach. Mówię mu o tym. Nazywa mnie idiotą. Zaczynamy dyskutować na ten temat. Grożę Srandowi, że #!$%@?ę jego płytę przez okno. Srand jedną ręką trzyma kierownicę, a drugą usiłuje wepchnąć płytę Radiohead z powrotem do odtwarzacza, zamknąć okno i jeszcze mnie udusić. Traci panowanie nad samochodem. Wypadamy na zakręcie z drogi. Spadamy po nasypie, #!$%@?ąc kilkanaście razy. W końcu wpadamy do rowu. Z ulgą tracę przytomność.
Budzę się po chwili. Jestem w piekle. Mam na sobie czarny jedwabny szlafrok w złote chińskie smoki, narzucony na koszulę do smokingu. Czyli jak co dzień wieczorem. Podchodzi do mnie Belfegor. Witamy się.
- Chodź, coś mi pokażę - mówi.
- OK.
Idziemy do wielkiej sali, całej wyłożonej pluszem.
- To nie to, co myślisz - mówi diabeł. I naciska guzik.
Otwierają się kraty w ścianach jaskini i ze wszystkich stron wybiegają setki malutkich, śliczniutkich szczeniaczków.
- Widzisz te szczeniaczki? - pyta Belfegor. - Widzisz, jak bardzo chcą się bawić?
- Jezu, widzę - odpowiadam. - Ależ będę się z nimi bawić. Boże, jakże będę je głaskać i całować i bawić się z nimi.
- Widzisz, jakie są słodkie i malutkie i rozkoszne?
- Widzę, widzę. Matko Boska, widzę. Są najsłodsze, najmniejsze, najcudowniejsze.
- WIDZISZ, JAK TE SŁODZIACZKI SZCZENIACZKI BARDZO CHCĄ, ŻEBY SIĘ Z NIM BAWIĆ I JE GŁASKAĆ I CAŁOWAĆ PO PYSZCZKACH MALUTKICH?
- WIDZĘ, #!$%@? MAĆ, WIDZĘ! JEZU, JAK JA BĘDĘ JE CAŁOWAĆ PO PYSZCZKACH, GŁASKAĆ I BAWIĆ SIĘ Z NIMI CAŁĄ WIECZNOŚĆ.
- Otóż nie, nie będziesz - mówi Belfegor. I naciska drugi guzik. I opadają kraty. I szczeniaczki za tymi kratami piszczą i płaczą do mnie. A ja padam na ziemię, rwę sobie włosy z głowy i też płaczę. Płaczę, aż się budzę.
Jestem w szpitalu. Leżę na łóżku, a nade mną pochyla się lekarz.
- Miał pan szczęście, panie Mroziński - mówi do mnie. - Operacja się udała.
- Co z Andem? - pytam. - Mam nadzieję, że tym razem szlag go trafił.
- Pański kolega przeżył. Jest pod opieką polskiej służby zdrowia. Niestety, nie udało nam się odnaleźć jego rąk, ale wszystkie pańskie cztery przyszyliśmy na miejsce. Proszę teraz odpoczywać.
Wpis z mikrobloga
Skopiuj link
Skopiuj link