Mam sąsiada. Przez całe lata gość wydawał się ogólnie bardzo w porządku. do pewnego momentu, o czym za chwile. typ z tych brodatych o zmierzwionym włosie, ubrany zawsze w pro odzież górską - polar z membraną do 10 tysięcy milimetrów słupa wody, buty prawdziwego taternika ze skóry bobra. Pogina w tym po mieście, widuje go też w jego w terenówce jak dzielnie pokonuje zjazd do hali garażowej i rzuca zuchwałe wyzwania krawężnikom. Taki trochę rebeliant, amator przygody, awanturnik, w miejskim wydaniu.Nasza relacja nie wykroczyła nigdy poza granice sąsiedzkiego konwenansu który ogranicza kontakty towarzyskie do: „ cześć” – „no cześć" na klatce schodowej, a potem już w windzie jak próbuję czasem kurtuazyjnie zagadać, do:
„-ale w tej maseczce jebie jak założysz po spaleniu fajki, co nie?”
- „nie wiem niepale”.
No i pewnego dnia wszystko, cała ta sielanka w której mieliśmy na siebie tak cudnie wyjebane, legła w gruzach jak domek z kart. oto któregoś dnia los ustawia nas razem w kolejce do wejścia do osiedlowej piekarni (wtedy, jak jeszcze komuś się wydawało, że to odstrasza wirusy, mogło tam przebywać nie więcej niż 4,02 osoby na metr kwadratowy). W każdym razie stoje i przesuwam w telefonie, gdy słysze jakieś sapanie i ciężki krok. Coś każe mi się odwrócić, i nie mam wątpliwości kto nadciąga: w pełnym rynsztunku, odjebany w gortex, softshell, windstopper i wyprawowe buty a do tego specjalistyczne zapewne skarpety idzie, kurwa, Marian.
- No cześć
- Cześć cześć odpowiadam i już mam zrobić ścieme że ktoś dzwoni, ale ten od razu że wita sąsiada i czy też wpadłem po pieczywo.
pomyślałem, jak każdy w tej sytuacji, że nie, że przecież to piekarnia więc przyszedłem kupić rybe bo piątek. Marian szturmował dalej, pytal o plany na weekend i takie tam, za szczęście nie interesowała go moja odpowiedź i głównie opowiadał o swoich planach. Będzie jechał z kumplami na ofroad gdzieś pod Poznań bo tam jest najzajebistsze bagno w Polsce w tej części Polski.
Nagle padły TE słowa. Rzucił niedbale zupełnie, ale i z nienacka, jak jebane zaklęcie:
- A ty, czym się zajmujesz?
„kurwa mać” pomyślałem - „tylko nie to”
Zacząłem coś, że robie w handlu ale zanim wymyśliłem w handlu czym, ten nie wytrzymał
- Bo ja robie w piwie, rozumiesz – i zawiesił głos jakby czekał aż pojmę slow tych wagę.
- Co w piwie? - pytam
- W krafcie, browar mam własny, on mi na to.
Pomyślałem wtedy, i teraz zresztą uważam że ta właśnie myśl mnie prawie zgubiła, pomyślałem: „może w związku ze zbieżnym obszarem zainteresowań, warto tę znajomość nieco pogłębić”. Od razu tu zaznaczę, że jeśli ktoś się dalej spodziewa wątków homoerotycznych to się srodze zawiedzie.
Zaprosił mnie na degustacje. Że piątek, u niego wolna chata bo w sumie mieszka sam. Wpadam, wziałem jakieś krakersy, bo lubię, i pare piwek ze sklepu. Zasmiał się tylko na ten widok i powiedział, żebym sobie to wziął potem do domu jak już będę szedł.
Na chacie Marian ma zajebiście, to mu trzeba oddać. Wszystko w gustownym szkle poprzeplatanym złotem i lśnieniem chromu i stali, bardzo nowoczesny styl w mojej opinii. Sprzęt w domu, jak to określił, wart tyle co dobre auto i to niejedno.
Wystawił kilkanaście szklanek, każda w innym kształcie. A zakąski podał takie, że moje krakersy wyglądały w tym towarzystwie jak mój stary na pokazie mody.
Marian polał, ja podnoszę szkło żeby się stuknąć a ten że kurwa nie ma mowy, bo struktura napoju, rozumiesz, od tego wstrząsu, anihiluje.
No dobra, to pijemy. Ledwo wziąłem łyka, a Marian – afera. Że nie takie duże łyki, poza tym trzeba najpierw powąchać żeby chłonąc bukiet.
Marian – pytam, żeby jakoś rozluźnić atmosfere – widzę że znasz się na piwie? To chyba twoja pasja, co?
Pasję – on mi na to – to mają pasjonaci i zaawansowani amatorzy. Ja jestem jebanym królem kraftu – ciągnął. Kumasz? Grubą rybą, kingpinem piw rzemieślniczych, światowej klasy sensorykiem piwa!
Wymieniał te swoje tytuły dość długo, ale rzeczywiście większość z nich była poparta wiszącymi w specjalnej gablocie dyplomami.
Dobra, to jeszcze raz – wysapał zmęczony tyradą Marian. Wąchamy, małe łyki, zgodnie ze sztuką.
Chyba mi wyszło, bo mój gospodarz z skinął głową z uznaniem dla mojej techniki. Mile połechtany tym sukcesem, sięgnąłem po orzeszki.
I Znów zjebałem, bo Marian w krzyk, że jak do kurwy można orzechem zagryźć ape, jak on ma tu specjalnie sprowadzane z Kirgizji czipsy wołowe.
Posłusznie poczęstowałem się czipsem, ale zaczęło mi powoli towarzyszyć uczucie stąpania po polu minowym.
Marian Polał kolejne piwo. Tu spierdoliłem temat już przy pierwszym podejściu, bo nie tak trzymałem szklanke. Potem było tylko gorzej. Źle trzymałem szkło, brałem za duże łyki, wąchałem piwo, owszem, ale za głośno, wciąż wybierałem nie te zakąski, źle patrzałem na piwo, źle go słuchałem, źle, źle, wszystko źle.
Ale, w końcu, piwny kingpin Marian i ja, jednak się najebalismy. Szło jak po grudzie, ale sie udało. W tym stanie, jak się okazało w przypadku Marianka, wręcz błogosławionym, mój gospodarz stracił czujność. Przestało go oburzać to z czego i jak piję, czym zagryzam i jak znajduję kolejne gatunki przynoszonych przez niego trunków.
W pewnym momencie Marian – o zgrozo – sięgnął po zwykłe piwo, które nabyłem tego wieczoru w pobliskim sklepie osiedlowym wiadomo którym.
Z namaszczeniem odkapslował nam po butelce, po czym pociągnął zwykłe robotniczochłopskie jasne pełne, jakby to była pierś matki. Na jego twarzy zagościł dziecięcy jakby, szczery i błogi uśmiech. Marian ssał szklanego cyca zapamiętale i mocno, jakby to właśnie z niego czerpał życiową energię, jakby to właśnie ten złoty płyn definiował jego człowieczeństwo.
Wyjebał do samego dna, a potem od razu następne. Gdy padał, zdążył jeszcze wymamrotać, ze łzami w oczach że jaki to był głupi, że kurwa, zapomniał w tym pojebanym pędzie, że najważniejsze przecież jest przede wszystkim ile ma wolt i że ma klepać.
Zadowolony z siebie, uznałem, że mam na koncie kolejnego nawróconego na właściwe tory i chwiejnym krokiem udałem się do własnego lokum, biorąc pod pache kilka butelek i molekularne chrupki o smaku rosołu z bażanta na zagrychę.
Komentarze (12)
najlepsze
Fajnie się czytało, pozdro.