Wpis z mikrobloga

Wojciech Orliński

"Od pięciu lat słyszę o śmierci demokracji. A ona ciągle nie umarła". Co to za argument?


20.5.2020r.

Kto tak argumentuje, jest jak Włoch, który w 1927 r. mówi: "Nowa ordynacja to śmierć demokracji? Słyszałem to już pięć lat temu, gdy Mussolini maszerował na Rzym".

Jak wielu dziennikarzy „Wyborczej” uważam, że demokracja polska jest w kryzysie i trwa pełzający zamach stanu. Sama ta teza budzi kontrowersje nie tylko wśród zwolenników obecnej władzy, ale także wśród osób, które z braku lepszego określenia nazwijmy symetrystami.
Na takie dictum zwykle przewracają oczami, mówią: „Ach, nie przesadzaj, Wojtku”, i używają jednego z dwóch kontrargumentów: (a) ileż to już razy słyszeliśmy o śmierci demokracji – skoro wciąż o tym słyszymy, to znaczy, że ma się dobrze i (b) przecież PiS wybrano demokratycznie, a więc wszystko, co robi, jest demokratyczne.
Chciałbym zbiorczo odpowiedzieć na oba te argumenty, odwołując się do konkretnych przypadków upadków demokracji w Europie w ciągu ostatnich 100 lat. Ramy czasowe i geograficzne przyjąłem dlatego, że gdybym uwzględnił Amerykę Łacińską albo włoskie republiki z czasu wojen gibelinów i gwelfów, to pod koniec tego felietonu byłbym alfabetycznie dopiero między Boliwią a Bolonią.

Te ramy pozwalają mi to zawęzić do 14 przypadków (alfabetycznie): Austria (1933-34), Estonia (1934-38), Grecja (1935-36), Grecja (1967-73), Hiszpania (1936-39), Jugosławia (1929-31), Litwa (1926-29), Łotwa (1934-36), Niemcy (1931-33), Polska (1926-35), Portugalia (1926-33/65), Rumunia (1938-41), Węgry (1932-38), Włochy (1922-29). Pominąłem kraje niesuwerenne w rodzaju marionetkowych reżimów tworzonych przez faszystowskie Niemcy i Włochy.
W kilku przypadkach musiałem podjąć arbitralne decyzje. Pomijam przedwojenną Albanię, bo przez cały czas była najpierw de facto, a potem de iure włoskim protektoratem. Niechaj też ambasada Bułgarii mi to wybaczy, ale uważam, że za cara Borysa nawet nie próbowano w tym kraju robić demokratycznych wyborów, a w Rumunii, Jugosławii i na Węgrzech do pewnego czasu jednak tak.

Za początek końca demokracji przyjmuję obalenie pierwszego konstytucyjnego organu władzy (premiera, prezydenta, sądu najwyższego itd.), za koniec – moment, w którym przestały już być możliwe wielopartyjne wybory. Tu też nie obeszło się bez arbitralnych decyzji – bo kiedy na przykład demokracja umarła w Polsce przedwojennej? Przyjąłem datę najkorzystniejszą dla sanacji, czyli pierwsze wybory otwarcie niedemokratyczne, ale można też wskazać sfałszowane wybory brzeskie (1928).
Z Portugalią jest jeszcze większy problem, dlatego podałem dwie daty końca demokracji. Przez pierwsze ćwierć wieku dyktatury Salazara odbywały się tam powszechne wybory prezydenckie, które formalnie rzecz biorąc, były wolne i pluralistyczne.
Szkopuł w tym, że tylko kandydat partii rządzącej mógł swobodnie prowadzić kampanię w mediach publicznych. W kraju analfabetów dawało mu to bezpieczną większość aż do pojawienia się charyzmatycznego przywódcy opozycji, generała Humberta Delgado.
Żeby nie dopuścić do jego wygranej, reżim Salazara zmienił ordynację, a potem dla pewności zamordował generała. Można więc powiedzieć, że demokracja w Portugalii umierała długo i wielokrotnie.

Jak widać, argument (a) jest fałszywy. Demokracje rzadko upadają od jednego ciosu. Świeżo upieczony dyktator musi się zazwyczaj przez kilka lat przepychać z sądem najwyższym albo parlamentem, w którym jeszcze ciągle funkcjonuje jakaś opozycja.
Kto więc argumentuje, że „od pięciu lat słyszy o śmierci demokracji, a demokracja ciągle nie umarła”, jest jak Włoch, który w 1927 mówi: „Nowa ordynacja wyborcza to śmierć demokracji? Słyszałem to już pięć lat temu, gdy Mussolini maszerował na Rzym”. No owszem, słyszał – i była to prawda i wtedy, i wtedy.
Jeśli ktoś będzie układał podobne zestawienie w przyszłości, poda w nim dwie daty dla Polski. Śmierć demokracji zacznie od 2015 (zamach na Trybunał Konstytucyjny), skończy w dwa tysiące dwudziestym którymś, gdy już wprowadzą ordynację przewidującą prawo głosu tylko dla obywateli lepszego sortu.

Argument (b) jest jeszcze bardziej bałamutny. W powyższym zestawieniu mamy sześć zamachów zrobionych przez demokratycznych przywódców (zaliczam do nich także monarchów konstytucyjnych z mandatem od demokratycznego parlamentu). Zamach pisowski nie będzie ani pierwszym, ani ostatnim na tej liście.
W krajach łacińskojęzycznych mają nawet na to specjalny rzeczownik: autogolpe. To zamach stanu, którego przywódca dokonuje nie przeciw sobie, tylko przeciw konstytucji.
W Ameryce Łacińskiej to się zdarza wyjątkowo często – demokratycznie wybrany prezydent ogłasza pronunciamiento i zastępuje parlament mianowaną przez siebie radą (czyli juntą). W Europie mniej więcej to samo zrobili np. austriacki kanclerz Engelbert Dollfuss albo estoński premier Konstantin Päts.
Zdaje się, że to samo właśnie dzieje się w Polsce i na Węgrzech. W przyszłym zestawieniu autogolpe może więc stanowić 8 na 16 przypadków – równo połowę.
Najbardziej przygnębiające są opisy tych upadków. Zazwyczaj demokrację łatwo można było uratować, ale zabrakło jednego głosu albo ktoś się pomylił, albo partie demokratyczne były tak skłócone, że bardziej nienawidziły siebie nawzajem niż dyktatora (w ostatnim włoskim parlamencie demokraci mieli większość, ale socjaliści nie współpracowali z liberałami i chadekami, a w dodatku partie socjalistyczne były cztery, a liberalnych było pięć...).

Nietypowo dla siebie zakończę więc wzniosłym morałem. Czytelniczko, czytelniku: niechaj historia nie wspomina nas jako tych, którzy mogli coś zrobić, ale nic nie zrobili.

#polska #demokracja #historia #wybory #bekazpisu #polityka
Pobierz spere - Wojciech Orliński

"Od pięciu lat słyszę o śmierci demokracji. A ona ciągle n...
źródło: pol
  • 1