Wpis z mikrobloga

Dobrze, że mecz ze Świtem Skolwin odbył się o tak wczesnej porze. Dzięki temu jest spora szansa, że mało kto go obejrzał, i bardzo dobrze dla tych osób. Ja się postarałem, aby go obejrzeć, no i muszę przyznać, że nie było warto.

Nagle nie zmieniło się wszystko tylko dlatego, że drużynę prowadzi ktoś inny. Przywrócenie „banitów”, niby odpowiedzialnych za wszystko co złe, też niewiele wprowadziło, nawet mimo tego, że Rose strzelił zwycięskiego gola, a Kastrati był widoczny w pierwszej połowie. Zespół Michniewicza tego meczu pewnie by… nie wygrał, bo nie strzeliłby gola po stałym fragmencie. To jest główna różnica tego meczu w porównaniu do poprzednich, niby błaha, ale tak naprawdę zdążyliśmy się już przekonać, jak bardzo potrafi być istotna.

Ten stały fragment pozwolił na przepchnięcie meczu zmierzającego ku wynikowi 0:0 i na złudne poczucie bezpieczeństwa w drugiej połowie. Gdyby doszło do dogrywki, pewnie nie było już aż tak dramatycznie, bo gracze Świtu już siadali kondycyjnie. Jednak przy 0:0 cały czas stąpalibyśmy po bardzo cienkiej linie, a tak to było tylko ryzyko stracenia gola na remis. Najgorszy moment był wtedy, kiedy po stałym fragmencie piłka nie została czysto uderzona i udało się ją zatrzymać na naszej linii bramkowej, tam bardzo niewiele brakowało, abyśmy stracili gola. Już nie wspominam o potencjalnym samobóju i innych sytuacjach. To się mogło skończyć o wiele gorzej i oczywiście nie ma co gdybać, tylko pokazuje to, jak niewiele zostało zrobione, aby w miarę bezpiecznie i spokojnie wygrać w Szczecinie.

Pierwsza połowa wyglądała odrobinę lepiej, bo wtedy sporo miejsca miał Kastrati i przynajmniej można było popatrzeć, co tym razem wymyśli. Wejście Luquinhasa spowodowało, że gra była spokojniejsza, bo Brazylijczyk jak zwykle długo holował piłkę i często był faulowany, więc te akcje często kończyły się już na środku boiska zamiast w okolicy linii końcowej. A jeszcze większy problem był taki, że nie miał z kim grać, Kastrati jeszcze raz na jakiś czas otrzymywał wsparcie, a tu nic. Środek był w zasadzie nieobecny, więc w dużej mierze trzeba było czekać na to, co indywidualnie zrobi jeden czy drugi zawodnik na skrzydle.

Dużym problemem była też osoba napastnika. Emreli, jak na mój gust, przegrał zdecydowanie za dużo pojedynków, na tym poziomie powinien umieć utrzymać się przy piłce i rozegrać ją. Ma też nadal problem z wykorzystywaniem sytuacji, choć trzeba przyznać, że nie dostaje też idealnych podań i potem ciężko jest coś z nich zrobić. W każdym razie moim zdaniem już w okolicach 60. minuty była już ewidentna potrzeba zmiany, ale Lopes jak zwykle został wrzucony gdzieś na bok, a Szymon Włodarczyk wszedł dopiero w doliczonym czasie i też jest to w jakiś sposób zrozumiałe przy tak niepewnym wyniku. Pewne jest, że na dłuższą metę przy takiej sytuacji z napastnikami, będzie nam bardzo ciężko. To się musi szybko poprawić.

Brak Nawrockiego spowodował, że trzeba było kombinować z innym młodzieżowcem i o dziwo nie był to Skibicki. Ciepiela słabo sobie radził ustawiony obok Slisza, za to im bliżej pola karnego przeciwnika, tym lepiej, także w drugiej połowie, gdy został „na stałe” przesunięty wyżej. Kisiel i Włodarczyk zaliczyli tylko epizody, więc dużej różnicy wobec meczu w Suwałkach nie było, ale teraz przynajmniej dostali jakiekolwiek minuty. To nadal jednak będzie za mało, z przeciwnikami na tym poziomie i tak rywalizują w rezerwach, więc taki mecz da im pewnie stosunkowo niewiele. Byłoby też na pewno łatwiej, gdyby cały zespół funkcjonował dobrze, a tak, ci zawodnicy nieco dostosowują się do tego poziomu. Żaden z nich szczególnie nie wyróżnił się w tym meczu, choć jeśli już miałbym kogoś wyróżnić, to Miszta zagrał prawie dobrze, poza jedną sytuacją, gdzie minął się z piłką.

Ostatecznie mecz jest po prostu do zapomnienia, zadanie zostało wykonane. Patrząc na wydarzenia z tego tygodnia, obawiałem się niespodzianki, bo choćby w środę działy się rzeczy niestworzone. Początek meczu był naprawdę przerażający. Znajdujemy się w sytuacji, gdzie nawet mecz z III-ligowcem nie daje tak naprawdę przełamania, niewiele się zmieniło. Na prawdziwą przemianę trzeba czekać do któregoś z następnych meczów.

Im dłużej zastanawiam się nad sytuacją wokół posady pierwszego trenera Legii, tym bardziej widzę, że sposób gry jest ogromnym problemem. U Michniewicza zdominowanie i pewne zwycięstwo ze słabszym przeciwnikiem przychodziło naprawdę rzadko, a potem nawet o zagranie wyrównanego meczu z takowym było trudno. A przecież bazą nadal pozostaje liga i trzeba dbać o to, aby regularnie w niej punktować, co od dłuższego czasu zupełnie się nie udawało. Jest to trudne, nie wiem jak to zrobić, ale trzeba umieć się dostosować do sytuacji – zagrać jak Michniewicz w pucharach, ale zupełnie inaczej w lidze, na tyle, aby przewaga w umiejętnościach piłkarskich była widoczna. Nie jest ona tak duża, jak byśmy chcieli – to na pewno, ale też nie wygląda to tak, że Legia ma kadrę na 15. miejsce w lidze.

Gołębiewski nie jest cudotwórcą i nawet w rezerwach potrzebował czasu, aby wszystko poukładać. Może jakoś to nagle odpali, ale raczej wbrew logice, niż zgodnie z nią. Nie jest to pierwsza osoba, do której należałoby się zgłosić w przypadku takiego kryzysu. Chyba że na tym sezonie został postawiony krzyżyk i to jest tylko oczekiwanie co najmniej do zimy na kogoś, kto teraz nie może tu przyjść. Ale też w takiego kogoś nie wierzę… To wszystko się zupełnie nie spina, a jeszcze dodatkowo wjeżdża oświadczenie, które tylko wystawia klub na śmieszność. Nawet jeżeli Kowal gada bzdury (bardzo prawdopodobne), timing i styl tego tekstu wyglądają żałośnie. Kompletnie nie mam poczucia, że w klubie wiedzą co robią, ale niestety jest tak już od dawna.

No ale cóż, po serii porażek wreszcie przyszła wygrana, niby nic wielkiego, ale z dwojga złego lepiej, żeby śmiano się z oświadczenia niż z wyniku w Szczecinie. Jak widać, atmosfera nadal jest jednak taka, jakbyśmy przegrali. Nie będzie łatwo z tego wyjść, choć Legia odbudowywała się już w sytuacjach, gdzie teoretycznie było to niemożliwe. Do tej pory nie wiem na przykład, jak Jozak po przyjęciu trójki od Lecha wygrał pięć meczów z rzędu, w jaki sposób straty odrabiał Magiera, albo jak cudem uratował się Vuković i jak potem to odpaliło. To wszystko potem nie trwało długo, bo latem przychodziła weryfikacja, ale na krótką metę nawet nie-trenerzy byli w stanie wygrać parę meczów i to w niezłym stylu. Ciężko uwierzyć w to, że nagle przy Gołębiewskim historia się powtórzy, a sytuacja nadal pozostaje dramatyczna.

#kimbalegia #legia
  • 2