Wpis z mikrobloga

#anonimowemirkowyznania
Chciałem się wyprowadzić z domu po studiach. Ojciec ciężko zachorował, więc zostałem. Zmarł. Zostałem, żeby matka nie była sama. Praca zdalna, więc ciągle byłem pod ręką. Cały czas marzyłem jednak o własnym, niezależnym i prywatnym życiu (a nie życiu emerycką rutyną matki z którą się różnimy masakrycznie pod względem wielu poglądów i gustów), Zgredek chce skarpetkę. Po około czterech latach zacząłem nieśmiało i nieskutecznie się za czymś rozglądać. Nie udało mi się przez ponad 1,5 roku. Mam 31 lat.

Ostatnio wszedłem na nowy level - moja matka też ciężko zachorowała (dowiedziała się w styczniu). Od początku w mojej ocenie robię wszystko co należy. Zawożę/zaprowadzam do lekarzy/szpitala, codziennie przez ponad 2 tygodnie odwiedzałem ją w szpitalu, załatwiam leczenie, potrzebne dokumenty i rzeczy, jeżdżę i czekam na SORze ile trzeba. Mam wrażenie, że w ostatnim roku dwa razy udało mi się przypadkowo uratować jej życie (silna reakcja uczuleniowa z "nie pójdę do lekarza jeszcze, może potem" i utrata prawie przytomności kilka minut później, drugim razem leżenie z bólem nie do zniesienia "nie no, ja nie potrzebuję pomocy" pomimo, że silne leki nie działały). Nie piszę tego, żeby się chwalić, chcę pokazać, że nie jestem ostatnim synem-bucem, a boje się takiej oceny (ze strony ludzi od "podawania szklanki wody", "spłacaniu długu rodzicom", a może nawet "pierwsze dziecko dla świata, drugie dla siebie").
Przez ostatni ponad tydzień była w domu (wróciła osłabiona ze szpitala - jest chora + tam nie jadła bo nie smakowało, a potem nie chciała nawet tego co przywoziłem), leczenie właściwe się nie zaczęło, więc było stresująco. Jestem w domu, więc zajmuję się domem, sprzątam trochę, robię zakupy, gotuję. Zawsze jest śniadanie/obiad/kolacja. Mierzę ciśnienie/cukier. Prowadzę dziennik tego co się dzieje. Liczę kalorie jak po*any ważąc co dałem na talerz, a co zostało. Udało mi się załatwić przyjęcie do szpitala odpowiedniego w końcu. Szczyt kryzysu był we wtorek jak dostała silnego ataku bólu. Byliśmy wtedy w trasie (chcieliśmy się dostać do polecanych dwóch szpitali, ale się okazuje, że z ciężkimi schorzeniami też są numerki w poczekalni, kolejki, terminy no i procedurę przerwał atak bólu [może i dobrze, bo trafiliśmy do SOR szpitala który ma odpowiedni oddział i termin "za tydzień"]). Po lekach było okej, wróciliśmy do domu. Teraz nie zażywa przeciwbólowych bo nic nie boli (cokolwiek to było - przeszło). Tylko dzięki takiej, a nie innej pracy w której mogę trochę pociąć w cha momentami (zrobienie obiadu o 13 żaden problem), a jak coś większego wziąć w dowolnym momencie urlop - jestem dostępny praktycznie 24h/dobę. Od kilku lat z wyłączeniem urlopów, aktualnie jeszcze bardziej dostępny niż zwykle.

Nie jestem sobie w stanie wyobrazić co ona przeżywa z racji choroby (a rokowania nie są najlepsze, jeszcze jednak nic nie zrobiono więc nic nie wiadomo do końca), ale ja już nie mam siły. Teraz jest w takim stanie, że chyba wszystko (no, oprócz gotowania grubszego) powoli by mogła sama robić. Ale nie chce. Jeść - nie chce. Pić Nutridrinków (taki jogurt który ma 300kcal, dla chorych, owocowy) - nie chce. Na syrop na apetyt, który ma 10ml i jest smaczny - robi wszystko żeby go nie wypić. Nie chcę jej wmuszać jedzenia i za bardzo grozić, chciałem więcej posiłków, a mniejszych - nie da się ("nie chcę" i nawet jak leży coś na stole przygotowane już nie wstanie spróbować). Cały czas leży, albo śpi z małą przerwą na TV. Nie inicjuje ze mną żadnych rozmów.

Wczoraj z nią rozmawiałem, bo chciałem pierwszy raz od ponad tygodnia mieć kilka godzin(!) dla siebie wieczorem. Obiecała kilkukrotnie dokończyć pączka (którego sama chciała), a na kolacje sobie odgrzać zupę "przecież nie mam połamanych rąk". Wracam po kilku godzinach - śpi, pączek wyj*****y do śmietnika, zupa nietknięta. Dlaczego się tak na to uparłem? Jej dieta ostatnie kilka dni oscyluje wokół 400kcal/dzień, a to i tak tylko dlatego, że praktycznie pilnuję jej przy posiłkach. Oceniam, że gdyby jadła i nie leżała ciągle to być może byłaby w 100% sprawna (aktualnie jedynym odczuwalnym schorzeniem jest "bycie zmęczonym" - 400kcal dziennie i ciągłe leżenie - ciekawe czemu jest osłabiona). Problem pewien jest taki, że ona nawet jak była zdrowa miała często fochy "mi jest samej najlepiej", "ja nikogo nie potrzebuję", "w życiu mnie nic dobrego nigdy nie spotkało", ale to takie typowe gadanie dla gadania (vide: ja dostępny cały czas za ścianą, więc sobie można takie rzeczy gadać bezkarnie, poza tym imo to jest jakaś forma szantażu takie teksty). Ludzie są zgodni, że przy poważnej współpracy (np. z lekarzami) jest osobą o bardzo ciężkim charakterze (nie werbalnie, ale zdaje się nie uznawać żadnych autorytetów). Co ciekawe w luźnych sprawach jest z niej super wesoła babeczka hihihi hehehe. Chociaż prywatnie to pesymistka, że większej nie znam. Ja jestem z kolei człowiekiem, który nie ma cierpliwości od jakiegoś roku. Staram się, choć nie zawsze wychodzi. Zwłaszcza, że ostatnio czuję, że coraz mniej pozytywnych rzeczy mi się zdarza.

Jestem może złym i egoistycznym synem, ale dzisiaj poczułem, że traktuje mnie jak powietrze, które przywiewa jedzenie, którego ona nie chce (a za każdym razem pytam co chce), wmusza w nią jakieś straszne wywary (syropy na apetyt/nutridrinki). Wiecie - istnieją może moje egoistyczne pobudki (nie jestem hipokrytą mówiąc, że ich nie mam - patrz początek), które buntują mnie przeciw obecnemu stanowi, ale poświęcam tyle czasu i nie widzę żadnego gestu, czy pokazania mi, że jestem potrzebny i że to, po prostu, "fajnie", że robię to co robię. Jak dzisiaj powiedziałem spokojnie, że mam nadzieję, że się mylę, ale czuję się jakby mi na złość wszystko robiła i zapytałem czemu wczoraj mnie oszukała to ani słowem nie odpowiedziała. Jedyny efekt, że dla świętego spokoju wypiła 10ml syropu, który nieco wcześniej odsunęła na bok (miała przygotowany) z "nie będę". Wow-kuwra-wow.

Najlepsze jest to, że gdybym nie był jednym z bohaterów tego dramatu to osobie z zewnątrz może bym nic nie poradził wprost, ale pewnie bym sobie pomyślał, że osoby które nie chcą pomocy na nią nie zasługują. Inna sprawa, że żaden człowiek z kolei nie zasługuje na to, żeby tak ciężko zachorować. To jest wszystko ciężka sprawa.

Takie żale wyszły. Ale patrząc na wyznania - to miejsce powstało w takim celu między innymi. I powiem szczerze, że takie coś pomaga. Zawsze chciałem być człowiekiem, który na innych przelewa tylko pozytywne emocje - podziwiam tych wszystkich dynamicznych ludzi, którzy wręcz zarażają wszystkich wokół optymizmem. A mnie spotyka ostatnio coś co nazywam niefartem i przyznam szczerze, że mam opory przed wylewaniem żali do ludzi - bo oto "o, przyszedł pan maruda".

#choroba #gorzkiezale #zalesie

Kliknij tutaj, aby odpowiedzieć w tym wątku anonimowo
Kliknij tutaj, aby wysłać OPowi anonimową wiadomość prywatną
Post dodany za pomocą skryptu AnonimoweMirkoWyznania ( https://mirkowyznania.eu ) Zaakceptował: Eugeniusz_Zua
  • 9
@AnonimoweMirkoWyznania: Opiekowalem sie bliska osoba przed smiercia, po czesci Cie rozumiem. Dobrze, ze sie tym podzieliles.Dla mnie najciezsze bylo psychiczne poradzenie sobie z sytuacja, obowiazki to byl 2 plan. Czasami brakuje juz sil...Masz wsrod rodziny kogos kto moglby "przypilnowac" mamy na weekend? Mi takie wyrwanie sie z domu pomagalo. Pomoglo mi takze podejscie jak " do dziecka", czyli teraz to Ty sie opiekujesz i nie wymagasz od bliskiej osoby tej sprawnosci
@AnonimoweMirkoWyznania Kurde, ale fajnie, że napisałeś to akurat teraz! Dobrze wiedzieć, że są na świecie ludzie z podobną sytuacją i podejściem do niej. U mnie jest całkiem podobnie. Tata też zachorował jakieś 1,5 roku temu, a że jestem ostatnim dzieckiem, które jeszcze nie wyrwało się z domu (studiuje w rodzinnym mieście) to ciężar opieki spadł na mnie. I analogicznie - swoimi słowami i zachowaniem dosłownie wysysa ze mnie życie. Totalnie rozumiem, że
OP: Dzięki za odpowiedzi ;).

@Sl_w_k_1: No właśnie mama jest z tych niezbyt chętnych do integracji, więc oprócz psiapś spod bazaru od plotkowania to nie ma żadnej takiej bliższej znajomej. Co do mojego życia tag # przegryw mi nie ciężarem - nie planowałem jeszcze przez tyle lat żony/małżeństwa/rodziny i tak pewnie zostanie.

@PlatynowyReptalianin: Jest brat, który ma swoje życie, wiecznie mało czasu na wszystko (chociaż nie jest w żaden
OP: @ratty: Nie jest. Problemy z nastrojem pojawiły się po śmierci ojca (co też jest "zabawne" bo mieli w zwyczaju żreć się o pierdoły często i się obrażała czasem na tygodnie całe, totalna niezgodność charakterów). Proponowałem/sugerowałem jej psychologa nie raz, ale zawsze twierdziła, że psychologowie to gupcy som i co ona będzie obcemu mówiła o swoim życiu i problemach. Niemniej liczę po cichu, że gdy się zacznie leczenie to lekarze