Gatunki: neo-soul, art pop, r&b, pop rap RIYL: dobrą muzykę, xanax
o Kanye już się rozpisywałem przy okazji,"SKOJARZONEGO" rankingu jego producenckich wybryków, którymi próbował komplikować karierę i żywot innych artystów. tak samo jak przy permanentnie dekonfigurującym się(like PABLO) rankingu jego solowych nagrywek. myślę że wyszła z tych dwóch cykli, całkiem niezła, zawarta między wierszami laurka i świadectwo osobistego uwielbienia dla TYPA. i pisząc uwielbienie, mam na myśli coś więcej, niż ograniczającą "zasięg doznań i działań" podrajrkę muzyczną działalnością. konteksty, postaci, opinie, ciuchy i spajające wszystko socialmediowe działania epidemiczno-konsternujące... wszyscy wiemy ocb. no ale...
tym co należałoby zaznaczyć na wstępie, tłumacząc się z uwielbienia dla kolejnego długograja YE, jest jego sformalizowana kompaktowa treściwość. której sens spoczywa na równo rozdzielonych porcjach różnorako doznawanych emocji(zgromadzonych jednak w tym samym, TERAPEUTYCZNYM kotle dwubiegunowej narracji) i skrupulatnie utemperowanych "wypowiedziach zaproszonych gości" w obrębie wyznaczonego na nie czasu antenowego. nigdy wcześniej Kanye nie był tak precyzyjny i spójny w dozowaniu i szachowaniu tymi pojęciami, jak (od) teraz. od teraz, bo wszystkie tegoroczne wydawnictwa, nad którymi trzymał producencką piecze, kumulują w sobie natrętną wiarę w ezoteryczną siłę sprawczą liczby 7 ogniskując w jej obszarze zawartość muzyczną wszystkich wydawnictw.
wychodząc do dalszych dywagacji. TO NIE JEST HIP HOP. moi drodzy, to już niestety(stety) nie są "cztery elementy, dziad jebnięty". to coś wyrosłego już ponad pierwotny level, orbitującego w innej stratosferze, gdzieś pomiędzy gospelowym afro-futuryzmem, a samowystarczalnym avant-popowym eko-systemem. tak gdzieś w okolicach doganiającej post-MBDTF depresji, West stanowczo skręcił w ciemniejsze i bardziej awangardowo pachnące tereny "samorozwojowych dywagacji". próbował ostudzać gorycz istnienia industrialnym tańcem, którego układ wyznaczały pozbawione człowieczeństwa wyblakłe no-wave'owoe tekstury. po to by uświadomić na koniec, że to nie było na serio(no ale uszczerbek na zdrowiu i tak pozostał, bo eksploatacja duszy była zupełnie prawdziwa).
Ye już nie szuka, nie wymusza i nie błądzi w odnajdywaniu spirytualnego tworzywa, którym dopełni pustkę wyżłobioną paradoksem "celebryckiego życia i przepychu". nie nosi już znamion świadomościowo płynącej sklejki myśli, którą można cynicznie modyfikować po przez nonszalanckie potrząsanie biżuterią na warunkach "epoki streamingowych doznań". zamiast tego udało mu się zebrać w tej trwającej nieco ponad 20 minut, egzystencjalnie obciążonej wypowiedzi poczucie oczyszczającego rozliczenia z własnym ego i mówienia wprost o słabościach. daje poczucie bycia wymuszanym latami eksperymentów, pogodzeniem z kruchością własnych wyobrażeń na temat otaczającego świata.
no właśnie, przewijająca się tam wyżej kategoria pozorności, niepewnego "poczucia" jest chyba esencją tego "O CO SIĘ ROZCHODZI". prawdopodobnie jest to właściwa drogą do tego, by próbować wyprzedzić kolejny krok Westa. by móc przynajmniej w drobnym ułamku być przygotowanym na kolejny obrót jego kariery. mieć podkładkę pod przyswojenie kolejnych kontrowersji związanych z jego osobą. ale nie zmienia to faktu, że YE, TU I TERAZ, bez związywania go z tym co się ma wydarzyć, jest najnormalniej w świecie najbardziej wzruszającą i napełniającą poczuciem introspektywnego spełnienia produkcja Westa. który w końcu zdał sobie sprawę, jak każdy wielki artysta tego świata, że sensu tłumaczeń dla życiowych uniesień i upadków należy doszukiwać się w trzymanych pod poduszką, skrawkach iluzorycznych wspomnień o idyllicznie płynącym dzieciństwie.
Don't you grow up in a hurry, your mom'll be worried...
Podsumowanie 2018 - Albumy
#2. Kanye West - ye
Gatunki: neo-soul, art pop, r&b, pop rap
RIYL: dobrą muzykę, xanax
o Kanye już się rozpisywałem przy okazji,"SKOJARZONEGO" rankingu jego producenckich wybryków, którymi próbował komplikować karierę i żywot innych artystów. tak samo jak przy permanentnie dekonfigurującym się(like PABLO) rankingu jego solowych nagrywek. myślę że wyszła z tych dwóch cykli, całkiem niezła, zawarta między wierszami laurka i świadectwo osobistego uwielbienia dla TYPA.
i pisząc uwielbienie, mam na myśli coś więcej, niż ograniczającą "zasięg doznań i działań" podrajrkę muzyczną działalnością. konteksty, postaci, opinie, ciuchy i spajające wszystko socialmediowe działania epidemiczno-konsternujące... wszyscy wiemy ocb. no ale...
tym co należałoby zaznaczyć na wstępie, tłumacząc się z uwielbienia dla kolejnego długograja YE, jest jego sformalizowana kompaktowa treściwość. której sens spoczywa na równo rozdzielonych porcjach różnorako doznawanych emocji(zgromadzonych jednak w tym samym, TERAPEUTYCZNYM kotle dwubiegunowej narracji) i skrupulatnie utemperowanych "wypowiedziach zaproszonych gości" w obrębie wyznaczonego na nie czasu antenowego.
nigdy wcześniej Kanye nie był tak precyzyjny i spójny w dozowaniu i szachowaniu tymi pojęciami, jak (od) teraz.
od teraz, bo wszystkie tegoroczne wydawnictwa, nad którymi trzymał producencką piecze, kumulują w sobie natrętną wiarę w ezoteryczną siłę sprawczą liczby 7 ogniskując w jej obszarze zawartość muzyczną wszystkich wydawnictw.
wychodząc do dalszych dywagacji. TO NIE JEST HIP HOP. moi drodzy, to już niestety(stety) nie są "cztery elementy, dziad jebnięty". to coś wyrosłego już ponad pierwotny level, orbitującego w innej stratosferze, gdzieś pomiędzy gospelowym afro-futuryzmem, a samowystarczalnym avant-popowym eko-systemem.
tak gdzieś w okolicach doganiającej post-MBDTF depresji, West stanowczo skręcił w ciemniejsze i bardziej awangardowo pachnące tereny "samorozwojowych dywagacji". próbował ostudzać gorycz istnienia industrialnym tańcem, którego układ wyznaczały pozbawione człowieczeństwa wyblakłe no-wave'owoe tekstury. po to by uświadomić na koniec, że to nie było na serio(no ale uszczerbek na zdrowiu i tak pozostał, bo eksploatacja duszy była zupełnie prawdziwa).
Ye już nie szuka, nie wymusza i nie błądzi w odnajdywaniu spirytualnego tworzywa, którym dopełni pustkę wyżłobioną paradoksem "celebryckiego życia i przepychu". nie nosi już znamion świadomościowo płynącej sklejki myśli, którą można cynicznie modyfikować po przez nonszalanckie potrząsanie biżuterią na warunkach "epoki streamingowych doznań".
zamiast tego udało mu się zebrać w tej trwającej nieco ponad 20 minut, egzystencjalnie obciążonej wypowiedzi poczucie oczyszczającego rozliczenia z własnym ego i mówienia wprost o słabościach. daje poczucie bycia wymuszanym latami eksperymentów, pogodzeniem z kruchością własnych wyobrażeń na temat otaczającego świata.
no właśnie, przewijająca się tam wyżej kategoria pozorności, niepewnego "poczucia" jest chyba esencją tego "O CO SIĘ ROZCHODZI". prawdopodobnie jest to właściwa drogą do tego, by próbować wyprzedzić kolejny krok Westa.
by móc przynajmniej w drobnym ułamku być przygotowanym na kolejny obrót jego kariery. mieć podkładkę pod przyswojenie kolejnych kontrowersji związanych z jego osobą. ale nie zmienia to faktu, że YE, TU I TERAZ, bez związywania go z tym co się ma wydarzyć, jest najnormalniej w świecie najbardziej wzruszającą i napełniającą poczuciem introspektywnego spełnienia produkcja Westa. który w końcu zdał sobie sprawę, jak każdy wielki artysta tego świata, że sensu tłumaczeń dla życiowych uniesień i upadków należy doszukiwać się w trzymanych pod poduszką, skrawkach iluzorycznych wspomnień o idyllicznie płynącym dzieciństwie.
Don't you grow up in a hurry, your mom'll be worried...