Wpis z mikrobloga

Moje pokolenie, pokolenie 85±2, da się podzielić na dwie grupy: tych, którzy mieli w dzieciństwie dostęp do kanału Polonia 1, i pozostałych. Potem co prawda ramówka Polonii 1 zamieniła się w poranno-popołudniowe pasmo telezakupów, popołudniowo-wieczorne pasmo telenowel i wieczorno-nocne pasmo jarmarcznej pornografii, ale kanał ten posiada przecież całkiem ciekawą tradycję.

Po pierwsze, to najstarsza działająca nieprzerwanie polska stacja komercyjna. Po drugie, zaraz na początku swojego istnienia, w połowie lat dziewięćdziesiątych, Polonii 1 przypadła podwójna rola kata i obrońcy.

Kata — bo wbiła gwóźdź do trumny Bolka, Lolka, Reksia, Dobromira i innych Uszatków.

Obrońcy — bo Polonia 1 wespół z Cartoon Network uchroniła zmysł popkulturowy dziesiątków tysięcy młodych ludzi od pokemonowo-pieskoleszkowych mózgożernych debilizmów, które zalały rynek rozrywki dziecięcej niedługo potem. Z dumą więc mogę o sobie powiedzieć, że należę do Pokolenia Tsubasy.

Kreskówki, o których mowa, emitowane były od poniedziałku do piątku w popołudniowym, półtoragodzinnym bloku startującym około szesnastej. W wakacje wyznaczał on porę sjesty, bo wszyscy biegliśmy wtedy szybko do domów po codzienną porcję animowanej inspiracji, oraz, niejako przy okazji, żeby zjeść obiad. Nasi bohaterowie mieli co prawda śmiesznie duże oczy (wtedy o anime nikt jeszcze nie miał zielonego pojęcia) i mówili zazwyczaj z włoskim dubbingiem (słynne aiuto!), lecz to właśnie dla nich na jakieś dwie godziny zamierały wszelkie zjawiska ludyczne na podwórku.

Na świeże powietrze wychodziliśmy ponownie dopiero pod wieczór, gdy słońce, za sprawą otaczających nas bloków, chyliło się już ku przedwczesnemu zachodowi, i gdy ze swoich gniazd wylatywały na żer roje komarów. Obowiązkiem każdego szanującego się małego obywatela było oczywiście gromadne omówienie obejrzanych właśnie odcinków.

Na przestrzeni lat Polonia 1 emitowała około dwudziestu różnych kreskówek. W skład popołudniowego segmentu wchodziły trzy (a później, o ile dobrze pamiętam, cztery) epizody, każdy przynależący do innej „bajki”. Gdy następował wreszcie długo wyczekiwany finał danej kreskówki, na jej miejsce trafiała kolejna, jednak mechanizm owej rotacji pozostał na zawsze niezgłębiony.

W każdym razie niektóre „bajki” powtarzano bardzo często (prym wiódł tutaj Yattaman), inne — bardzo rzadko (np. Hella Superdziewczyna). Czasami Polonia 1 popełniała też karygodne zaniedbania, myląc kolejność odcinków, albo, co gorsza, nie wyświetlając odcinka ostatniego (ten smutny koniec spotkał swojego czasu Generała Daimosa).

W kwestii kreskówek najfajniejszych, kanonicznych dla rozwoju ducha społeczeństwa podwórkowego, panował konsensus. (Wyjątkiem był wspomniany Yattaman, którego jedni cenili za humor, Yatta-Psa i kary Dokurobeia, a inni, w tym i ja, nie znosili za schematyczność odcinków.) Z perspektywy czasu dostrzegam, że „bajki”, które budziły najwięcej emocji, były też najwartościowsze merytorycznie, jako że bawiąc uczyły, a ucząc — bawiły.

Prozę Kiplinga i historię Meksyku poznawaliśmy więc z Księgi dżungli i Zorra. Z mechatroniką i nowoczesnymi technologiami wojskowymi zaznajamialiśmy się za pośrednictwem Generała Daimosa. Opartej na prawie pięści sztuki przetrwania uczyła Tygrysia Maska. Natomiast w problematykę miłosno-erotyczną wprowadzał Gigi, którego tytułowy bohater, Gigi Sullivan zwany Kuleczką, karzeł i geniusz sportu, musiał rywalizować z przebiegłym psem Salomonem o miłość pięknej Anny. O zoofilii nie było jednak mowy, jako że pies był antropomorficzny, nosił bokserki w niebieskie paski i chciał wziąć ze swoją panią ślub.

Jednak centralną postacią był oczywiście On — Tsubasa Ozora, animator ruchu piłkarskiego na tysiącach polskich podwórek. Rodzice szydzili z nazwiska; gdybyśmy byli bardziej elokwentni, powiedzielibyśmy im, że lepszy młody piłkarz Ozora z rozwiniętego gospodarczo kraju, niż para łysawych, peerelowskich homoseksualistów bez nazwiska (chodzi o Bolka i Lolka).

Tak czy owak Tsubasa często trafiał na, nomen omen, języki nieżyczliwych i Kapitanowi Jastrzębiowi nagminnie zarzucano brak piłkarskiego realizmu. Najwyższa pora rozprawić się z pomówieniami i wykazać miałkość, ba, niedorzeczność przedstawianych argumentów.

Oskarżenie numer jeden: „To bez sensu, że oni tak biegną i biegną przez to boisko”. A jak, #!$%@?, mają biec? Każdy, kto kopał piłkę w wieku szczeniackim, pamięta, że gra toczyła się zwykle na ograniczonych przestrzennie trawnikach i placach. I chociaż z punktu widzenia dorosłego człowieka wydają się one żałośnie małe, to wtedy my też byliśmy niespecjalni duzi.

Bohaterami Kapitana… są w pierwszej serii dziećmi w wieku 10-12 lat. Nic dziwnego, że boisko piłkarskie o regularnych rozmiarach wydaje im się olbrzymie, że bieg od bramki do bramki trwa długie minuty, i że słynna „krzywizna” to licentia poetica eksternalizująca poczucie zagubienia szkraba znajdującego się na jedenastu tysiącach metrów kwadratowych zielonej murawy.

A co z „samotnymi rajdami przez pół boiska”? Helloooo! Gra zespołowa nie ma prawa być mocną stroną zawodników w wieku podstawówkowym. Każdy przecież marzy o samodzielnym przedarciu się przez szereg obrońców i strzeleniu zwycięskiego gola w pojedynku sam-na-sam z bramkarzem.

A to, że jednemu graczowi udaje się w „samotnym rajdzie” okiwać wielu innych, też nie powinno nikogo dziwić, zważywszy na dużą polaryzację umiejętności początkujących piłkarzy. Wystarczy przypomnieć sobie, że i na podwórkach w realu nieco starsi gracze siali spustoszenie wśród graczy młodszych, którym nierzadko przypadała rola mięsa boiskowego.

A co z akrobatycznymi popisami braci Tashibana, wślizgami z odległości 20 metrów, strzałami z przewrotki, obroną karnego ciosem karate (notabene, postać Wakashimazu prawie na pewne była wzorowana na René Higuicie, por. kudłatość i „obrona skorpiona”)? Toż to tylko fantazje boiskowe, bombastyczne wyobrażenia chłopców o własnych umiejętnościach.

Dlaczego więc obserwujemy je na ekranie? Dlatego że wszyscy grający je podzielają! Sam miałem kolegę, który omijając zawodników przeciwnej drużyny krzyczał „Ronaldo, Ronaldo, proszę państwa, Ronaldo!”. Czy ktokolwiek się z niego śmiał? Jasne, że nie, próbowaliśmy za to powstrzymać rajd Ronaldo potrójnym wślizgiem, z lewej R. Baggio, z prawej Citko, pośrodku McManaman, wszyscy tak samo umorusani.

Zwróćmy uwagę, że w Kapitanie Jastrzębiu jedyną dorosłą osobą na serio zaangażowaną w niesamowite wyczyny małoletnich piłkarzy jest Roberto Hongo, trener Tsubasy, kolega jego ojca i (najprawdopodobniej, choć nie mówi się o tym wprost) kochanek jego matki. Ale Roberto to alkoholik! Pijackie omamy u dorosłego stają się więc odpowiednikiem nieposkromionej fantazji u dzieci.

Idąc dalej tym tropem, bez trudu odczytamy prawdziwe znaczenie ucieczki Roberto w przedostatnim odcinku pierwszej serii. Brazylijczyk pojął wreszcie, że on sam reprezentuje świat prawdziwego, rządzonego pieniędzmi i oddartego z poezji futbolu dorosłych, i że powinien pozwolić Tsubasie cieszyć się grą dla samej gry.

Na łzy rozgoryczenia po przegraniu mecza ustawionego przez Fryzjera przyjdzie jeszcze czas. Na ucieczkę po murawie przed uzbrojonymi w pały kibolami drużyny przeciwnej — też.

Z niekłamaną przyjemnością obejrzałem sobie jakiś czas temu powtórnie pierwszą serię Tsubasy. Dopiero teraz mogłem docenić narracyjny kunszt scenarzystów. Kapitan Jastrząb jest adresowany do dzieci, ale korzysta z wielu uniwersalnych rozwiązań fabularnych sprawnie przeszczepionych na piłkarski grunt.

Pierwszy arcyprzeciwnik Tsubasy, genialny bramkarz Genzo Wakabayashi, staje się jednym z jego najlepszych przyjaciół, choć rywalizować będą ze sobą już zawsze. Mecz finałowy z Meiwą staje się nie tylko zaciętą walką o puchar, ale także rewanżem za mecz inauguracyjny i tym samym kwestią honoru.

Eleganckiej grze Tsubasy przeciwstawiono brutalną i zajadłą (lecz uczciwą!) grę Kojiro Hyugi, której sedno zawiera się w wykrzyczanych przez niego zdaniach: „Musicie po prostu biec do bramki przeciwnika! Na nic się nie oglądajcie!”. Ale Kojiro jest też poniekąd najsympatyczniejszą postacią w serialu: Po przedwczesnej śmierci ojca dzieli z matką obowiązek utrzymywania rodziny, ciężko pracuje, kocha trójkę swojego młodszego rodzeństwa, swoją grą w piłkę chce umożliwić im wyrwanie się z biedy.

Owa pozorna sprzeczność wcale a wcale nie zgrzyta, bo Hyuga to, jak na serial animowany dla dzieci, naprawdę znakomita kreacja psychologiczna. Dlatego też za zwieńczenie pierwszej serii nie należy uważać ani zwycięstwa Nankatsu w mistrzostwach, ani przekazanie piłki z podpisami całej drużyny celnym kopnięciem do odjeżdżającego Misaki (zauważmy, że „autobusowy strzał” jest klamrą spinającą pierwszy i ostatni odcinek), ale wewnętrzną przemianę Kojiro, który odnajduje radość płynącą z futbolu.

Kapitan Jastrząb zachęcał młodych ludzi do gry w piłkę, opowiadał o przyjaźni i szlachetnej rywalizacji, uczył wytrwałości w dążeniu do celu. Jego bohaterami byli dzieci i do dzieci go kierowano, ale autorzy nie szli na łatwiznę ani przy układaniu scenariuszy, ani przy wymyślaniu postaci.

Śmiać się z Kapitana Jastrzębia to tak jak śmiać się z Do przerwy 0:1 Adama Bahdaja. Co prawda ojciec Perełki był alkoholikiem, a ojciec Wakabayashiego biznesmenem zamieszkałym w Londynie, ale zarówno Boguś jak i Genzo kochali piłkę nożną ponad wszystko.

#pilkanozna #anime #dziecinstwo
Pobierz eagleworm - Moje pokolenie, pokolenie 85±2, da się podzielić na dwie grupy: tych, któ...
źródło: comment_SXSonOzodhoXM4np25n0Pw6MmNf84laF.jpg
  • 9
@eagleworm: Tsubasa w porównaniu z resztą pozycji z tego okresu nie był tytułem na który tak bardzo czekałem. Za to zawsze wyczekiwałem m in. Daimosa, Gigi czy Yattamana ;] Fajnie napisany felieton.
@eagleworm genialny post, moje ulubione "chińskie bajki" to Deimos i Ulisses 31. Pamiętam jak po latach doszliśmy w szkole do Homera i zadźwięczały mi w uszach nazwy troja, telemach i zacząłem składać dwa do dwóch ale nie zdecydowałem wtedy czy to możliwe żeby bajka sf opierała się na antycznych dramatach :-)