Wpis z mikrobloga

Czołem!

Kilka dni temu założyłem tag #mirkowloczega w którym podzieliłem się z Wami moim pomysłem na porzucenie dotychczasowego, wygodnego życia i ruszenie w Świat wraz z moją dziewczyną. Pojawiły się jakieś pojedyncze pytania, a sam wątek zaczęło śledzić kilkanaście osób z czego bardzo się cieszę. Myślę, że pora już napisać nieco więcej o nas, o tym jak na dzień dzisiejszy widzimy naszą podróż i jak przebiegają przygotowania.

Autostopem jeżdżę właściwie już od 8 lat. Jest to szmat czasu w którym mógłbym spokojnie objechać kulę ziemską lub zjeździć Europę wzdłuż i wszerz kilka razy. Moje życie i doświadczenie autostopowe potoczyło się jednak inaczej. Zaczynałem od krótkich, lokalnych wyjazdów, najczęściej do Gdańska (mieszkam w Tczewie, jakieś 30 km pod Trójmiastem). Tuż przed maturą, w maju 2010 roku zdecydowałem się na pierwszą, samotną, dalszą podróż do Wrocławia na Festiwal Jimmiego Hendrixa i gitarowe bicie rekordu Guinessa. Wtedy też pierwszy raz skorzystałem z Couchsurfingu. Wprawdzie rekordu nie udało się pobić ale spędziłem super majówkę, udało mi się odstresować przed maturą i oderwać myśli od tego egzaminu, a co najważniejsze utwierdziłem się w przekonaniu, że taki sposób podróżowania bardzo mi odpowiada i zdecydowanie chciałbym posmakować więcej tej wolności.

Perspektywy miałem super. Czekała mnie matura a potem, jak to wielu twierdzi, najdłuższe wakacje w życiu. Uczyłem się, chodziłem na egzaminy a w międzyczasie wyrobiłem sobie paszport i pilnie szukałem kogoś, z kim mógłbym wybrać się w dłuższą, pomaturalną podróż. Marzyłem o takim klasycznym Eurotripie, o ciepłym Morzu Śródziemnym, o starożytnych, rzymskich akweduktach i drogach, o słynnych stadionach piłkarskich znanych dotychczas tylko z ekranu telewizora, o dzikich noclegach w urokliwych miejscach, o nowych, międzynarodowych znajomościach i o pracy sezonowej za grube eurasy. Czytałem relacje autostopowiczów znalezione w sieci, przez co to wszystko wydawało się być na wyciągnięcie ręki. Problem w tym, że dla młodego człowieka z niską samooceną, chwiejnym nastrojem, zaburzeniami lękowymi i słabym językiem angielskim decyzja o wyruszeniu w taką podróż to bardzo duży ładunek emocjonalny z którym ciężko sobie poradzić mimo najszczerszych chęci. Entuzjazm przeplatał się z lękiem. Nadzieja ze strachem. Czułem, że potrzebuję kogoś doświadczonego i wyrozumiałego, kto podjąłby się zadania wprowadzenia mnie w ten wspaniały świat odważnych, energicznych, pewnych siebie ludzi. Szukałem, szukałem i… nie znalazłem.

Był to dla mnie trudny czas. Nieustannie zastanawiałem się nad wyborem kierunku studiów. Nic mi do końca nie odpowiadało. Matura poszła mi wcale nieźle ale nie mogłem znaleźć dla siebie miejsca na żadnej uczelni. Wszystkie kierunki wydawały mi się albo za trudne, albo poza moim zasięgiem hmm rekrutacyjnym, albo bez perspektyw albo nudne i wymuszone. Dodatkowo czułem silny lęk na samą myśl o nowym, studenckim życiu. Nie bałem się przeprowadzki czy nauki lecz tak osławionego życia towarzyskiego. Jak się później okazało cierpiałem na pewien rodzaj fobii społecznej z objawami somatycznymi (problemy z żołądkiem). Jednocześnie bardzo chciałem spełnić swoje marzenia podróżnicze, wyjechać gdzieś, oderwać się, okrzepnąć. Nadal nie mogłem znaleźć nikogo, godnego uwagi a moja fobia i tu zbierała żniwo zniechęcając mnie do wyjazdu.

Skończyło się na kilku wyjazdach krajowych z moim przyjacielem, którego udało mi się namówić na wspólne wypady na stopa. Byliśmy w Warszawie, Toruniu a nawet na polach grunwaldzkich z czego bardzo się cieszę bo zaliczyłem okrągłą, 600 rocznicę bitwy! Było fantastycznie. Wiedziałem, że to jest to co chcę robić i że takie podróże dają mi szczęście, poczucie najwyższego spełnienia i zwiększają pewność siebie. Tak bardzo chciałem pojechać gdzieś dalej. Za granicę. Stało się jednak inaczej. Nie udało mi się znaleźć sensownego kompana na taką wyprawę. W necie trafiałem na samych imprezowiczów lub ludzi, którzy wydawali mi się nie do końca zrównoważeni emocjonalnie. Sam też nie czułem się gotowy.
Czas płynął a ja stałem w miejscu. Wciąż nie wiedziałem co chcę studiować i kim chcę zostać. Cóż, do tej pory tego nie wiem. Nie natrafiłem też na żadną bratnią duszę w sieci a kumple z otoczenia nie pisali się na dłuższą wyprawę autostopową. Czułem się okropnie ze świadomością marnotrawienia czasu. Był już wrzesień a ja musiałem podjąć decyzję. Zapisałem się więc na jakiś gównokierunek w prywatnej szkole a moja ciotka wkręciła mnie na niskie stanowisko w korpo do objęcia którego wystarczyło średnie i matura. Dodatkowy plus był taki, że za pierwszy rok tej szkółki nie musiałem płacić ani grosza bo finansowały go środki z UE. Sytuacja pozornie całkiem niezła na start. W międzyczasie zacząłem chodzić na siłownię. Czułem, że odzyskałem kontrolę nad życiem i coś tam się pomału turla do przodu.

Problem w tym, że tak naprawdę nie odnalazłem się ani w nowej pracy ani w szkole. Większość ludzi w korpo strasznie działała mi na nerwy. Byli wścibscy, dwulicowi, pogrążeni w wyścigu szczurów, wciąż gadali jeden na drugiego. Nie chciałem brać w tym udziału. Na uczelni studiowałem w trybie zaocznym i jeszcze dojeżdżałem z innego miasta. Trudno było nawiązać jakieś bliższe relacje z kimkolwiek, a po skończeniu liceum właśnie tego mi bardzo brakowało. Poziom intelektualny niektórych studentów porażał. Nie tak dawno rozmawiałem z koleżanką w obecnej pracy. Ostatnio zdobyła licencjat z logistyki. W krótkiej rozmowie wyszło, że nie wie nawet jaka jest stolica Belgii. Podpowiedź, że jest to również stolica Unii Europejskiej niewiele pomogła. Nie chcę generalizować ale mam wrażenie, że mniej więcej taki jest poziom większości studentów w szkołach prywatnych.

Rezultat był łatwy do przewidzenia. Po roku zrezygnowałem zarówno z pracy jak i ze szkoły. Miałem nadzieję, że uda mi się zacząć wszystko raz jeszcze. Po kilku tygodniach dostałem robotę na magazynie gdzie byłem odpowiedzialny za reklamowany towar. Mój poprzednik zostawił po sobie taki bajzel i tak na odwal przeprowadził moje szkolenie, że nie poradziłem sobie zupełnie. Po miesiącu cały czas byłem zawalony robotą, telefony się urywały. Nie podołałem. Poddałem się i złożyłem wypowiedzenie. Przesiedziałem kilka miesięcy w piwnicy a mój stan psychiczny powoli ale sukcesywnie się pogarszał.

Przez jakiś czas chciałem się dostać do szkoły oficerskiej w Warszawie. Musiałem w tym celu poprawić maturę tzn. napisać ją z fizyki i angielskiego. Dało mi to solidnego kopa i zacząłem ostro ćwiczyć, chodzić na basen i kilka godzin dziennie uczyłem się anglika. Efekty były super i nakręcały do dalszej pracy, choć i tak nie poświęcałem temu nawet połowy mojego czasu. W szczytowej formie podciągałem się nachwytem 14 razy, miałem super kondycję i wywindowałem angielski praktycznie od zera (w szkole tylko intensywna germanizacja) gdzieś pomiędzy B1 a B2. Później przyszedł czas na fizykę i tego za cholerę nie mogłem przeskoczyć. Za nic nie mogłem się jej nauczyć sam w domu. Moja motywacja by dostać się do wojska znacznie osłabła, ostygła. Znów do głosu doszła moja fobia i czarne myśli. Im bliżej było do terminu rekrutacji tym bardziej mi się odechciewało. Za długo siedziałem sam ze sobą. W końcu całkiem zaniechałem tego pomysłu i zostałem znowu bez planu na życie.

Kolejne kilka miesięcy w piwnicy wpłynęło na mnie bardzo źle. Czułem, że nie nadaję się do żadnej pracy i koegzystencji z innymi ludźmi. Nic mi się nie chciało, #depresja motzno. Wiedziałem, że muszę coś zmienić, odciąć się, wyjechać. Do głowy przyszła mi emigracja zarobkowa do UK. Przynajmniej język już jako tako ogarniałem. Napisałem do kuzynki, która akurat w tamtym czasie wyjechała do Anglii. Zareagowała bardzo entuzjastycznie i zaprosiła mnie do Leicester, gdzie mieszkała razem ze swoim szwagrem. Długo się nie zastanawiałem i niespełna dwa tygodnie później wylądowałem na East Midlands. Historia jakich setki.

Trafiłem w dość parszywy okres i trudno mi było o pracę. Marzec to na Wyspach koniec roku podatkowego, rozliczenia, remanenty itd. Bujałem się po agencjach pracy i szukałem czegoś na własną rękę. Było mi bardzo ciężko i sporo dołków zaliczyłem w tym czasie ale starałem się być aktywny i korzystać z tego, że jestem w innym kraju. Wiedziałem ile w Polsce kosztuje lekcja z native speakerem więc każde wyjście na miasto traktowałem jak okazję do darmowego szlifowania języka. Dużo jeździłem na rowerze i zwiedzałem okoliczne parki, których w okolicy nie brakowało. W końcu przyszła wiosna, zrobiło się ciepło i zaświeciło dla mnie słońce. Znalazłem pracę w magazynie jako picker – klasyka emigracji. Roboty jednak często nie było no i musiałem daleko dojeżdżać. Starczało ledwo na przeżycie a ja bardzo chciałem coś odłożyć. Po pewnym czasie udało się wbić do lokalnej firmy. Do pracy miałem 5 minut no i chodziłem tam codziennie. Byłem bardzo zadowolony i wszystko zaczęło się układać.

Szczęście nie trwało jednak długo, bo po niespełna 2 miesiącach zostałem zwolniony. Powodem była moja rzekomo niska wydajność. Sytuacja była jednak zgoła inna. Nie będę się tu nad tym dłużej rozwodził. W każdym razie bardzo mnie to podłamało. Tak długo się starałem o pracę w tej firmie i nagle koniec. Mogłem śmiało zostać i dostać pracę gdzie indziej. Znałem wówczas dobrze ludzi z agencji i miałem z nimi dobre relacje bo czasami załatwiałem tam coś nie tylko dla siebie ale i dla znajomych z pracy więc mnie kojarzyli. Jednakże pod wpływem impulsu kupiłem bilet na Sindbada i dwa dni później byłem w drodze do Polski.

Powrót do piwnicy. Na szczęście już ostatni choć długi bo siedziałem w niej z 10 miesięcy. Wtedy już całkiem nie wiedziałem co z sobą zrobić. Nie widziałem się w żadnej pracy i miałem się za nic. Bardzo doskwierała mi samotność. Byłem typowym przedstawicielem grupy #tfwnogf
Siedziałbym tak dalej i oglądał obrazki z Schopenhauerem gdyby nie moja mama, która namówiła mnie na coś co już dawno powinienem zrobić – na wizytę u psychiatry. Całe szczęście trafiłem na młodą Panią psycholog, która znała się na swojej robocie. Opowiedziałem jej o wszystkim, zostałem zdiagnozowany, dostałem leki i podjąłem terapię. To był strzał w dziesiątkę!

Bardzo szybko znalazłem pracę w firmie, w której jestem do dzisiaj. Robota w fabryce, branża automotive, operator maszyn, nic szczególnego. W maju strzelą mi tam dokładnie 3 lata. Dla mnie jest to duży sukces i wystarczający czas by stwierdzić, że tym razem sobie poradziłem. Przez cały ten okres mieszkałem w domu rodzinnym. Miałem więc wsparcie bliskich i niewielkie koszty utrzymania a i starałem się żyć w miarę oszczędnie. Udało mi się odłożyć ok. 40k złota. Przez ponad rok uczęszczałem na terapię i muszę stwierdzić że przyniosła ona wspaniałe owoce. Teraz jestem na etapie schodzenia z leków. Są drobne zachwiania ale generalnie cały proces przebiega pomyślnie.

Kiedy pojawiły się postępy w terapii zacząłem powoli wracać do dawnych pasji m.in. do autostopu. Starałem się jednak robić to czego wcześniej unikałem – jak najwięcej spotykać się z innymi ludźmi. Powiem szczerze, że wątpię by bez leków udało mi się to zrealizować. Pojechałem więc na swojego pierwszego sylwestra autostopowego w 2014 roku razem z nowo poznaną koleżanką z internetu. Tym razem szczęście mi dopisało bo Natalia okazała się być bardzo spokojną osobą i świetnie się dogadywaliśmy. Impreza była w Bieszczadach. Mieliśmy więc całą Polskę do przejechania zimą. Niezłe wyzwanie i super przygoda. Obawiałem się trochę co będzie gdy dojedziemy już na miejsce. Byłem przekonany że nie dogadam się z tymi wyluzowanymi, imprezowymi ludźmi. Myślałem, że nie będę tam pasował. Myliłem się. Udało mi się znaleźć wspólny język z wieloma ludźmi i nawiązać znajomości, które procentują do dziś. Miałem wrażenie że wszyscy tam jesteśmy jakby z jednej gliny ulepieni, myślimy i działamy w bardzo podobny sposób. To bardzo mi pomogło no i świetnie się tam bawiłem przez 3 dni.

Potem poszło już jak z płatka. Znałem osobiście mnóstwo pozytywnych osób z półświatka autostopowego. Znalezienie kompana nie stanowiło już takiego problemu jak dawniej. Umiejętności językowe opanowane w dostatecznym stopniu. Zebrane doświadczenie w podróży zimą dodawało pewności siebie. I najważniejsze – lęki pod kontrolą. Kwestią czasu była moja pierwsza, autostopowa podróż zagraniczna. Szybko namówiłem kumpelę poznaną na sylwku w Lesku na wakacyjny wyjazd do Chorwacji. Tym razem jedyną rzeczą, która mnie ograniczała był okres urlopu wypoczynkowego. Wspomnienia jakie mam z tej wyprawy to coś wspaniałego. Udało mi się zjechać niemal całe chorwackie wybrzeże od Porecu do Splitu. Na więcej nie starczyło czasu choć ochota była ogromna! Tak bardzo chciałem jechać dalej na południe – do Dubrownika, do Czarnogóry i dalej do Albanii. Kalendarz był jednak nieubłagany. Wróciliśmy szybko do Zagrzebia, potem Budapeszt, tranzyt przez Słowację i już byłem w Zakopcu.

Wiedziałem, że na tym nie poprzestanę. Niespełna rok później, w maju zeszłego roku wybrałem się na dwutygodniowy wyjazd na Ukrainę i do Mołdawii. Szybko znalazłem fajną, pozytywną kompankę przez internet. Udało mi się dojechać stopem z Tczewa aż do Odessy z czego jestem bardzo dumny. Później przeplatałem autostop z pociągami, które na Ukrainie są mega tanie (jak prawie wszystko). To właśnie podczas tej wyprawy poznałem się bliżej z Moniką i to właśnie na ukraińskiej ziemi między nami zaiskrzyło.

Wkrótce ustaliliśmy, że oboje oczekujemy czegoś więcej niż tylko 2-3 tygodniowych wyjazdów na które z reguły pozwala praca na etacie. Zdecydowaliśmy się na poświęcenie najbliższych 3 lat życia na wspólne podróże. Problemem był mój aparat ortodontyczny oraz antydepresanty które musiałem regularnie przyjmować. Nauczyłem się już jednak rozwiązywać problemy. Z resztą niektóre z nich same się rozwiązują. Tak też było z aparatem – niedawno dowiedziałem się, że już w czerwcu się go pozbywam. Gorzej było z lekami. Przyjmowałem je przecież od niespełna trzech lat i bardzo się bałem je odstawić ale nie poddałem się i skontaktowałem się z moją Panią psycholog. Stwierdziła, że nie widzi przeciwwskazań i zacząłem schodzić. W tej chwili przyjmuję ¼ dawki i czuję się dobrze.

Wszystko jest więc na dobrej drodze. Jestem pełen optymizmu ale towarzyszą mi też pewne obawy. Póki co staram się zająć głowę przygotowaniami do podróży a ich końca nie ma nigdy. Wczoraj byłem na przed-przed ostatniej wizycie do zdjęcia aparatu. Wszystko przebiega planowo. Rozjechała mi się trochę linia środka ale do czerwca jeszcze dwa miesiące :) Próbuję też pilnie sprzedać samochód. Termin nagli bo ubezpieczenie wygasa pod koniec kwietnia a my w maju już ruszamy. Wczoraj dzwonił jakiś handlarz z Braniewa ale trochę mało oferuje – jak to handlarz mirek. Poczekam na lepsze oferty. Na razie autko postawiłem w strategicznym miejscu przy hali targowej i ładnie okleiłem z wszystkich stron. Może ktoś się skusi.

Trochę się dziś rozpisałem… Może o planie podróży i szczegółowych przygotowaniach wspomnę innym razem bo jak pociągnę jeszcze kilka akapitów to już nikt tego nie przeczyta :P

#podrozujzwykopem #wychodzimyzprzegrywu #psychiatria
  • 5