Wpis z mikrobloga

Odnośnie kolejnej reformy edukacji zaczęłam wspominać moje gimnazjalne lata. I tak sobie myślę, że bez względu na ilość przedmiotów czy program, najważniejsi są nauczyciele. Ci z pasją potrafią inspirować i naprawdę dać dzieciakom coś więcej niż listę rzeczy do wkucia. Nie wiem czy nie lepiej by było wprowadzić do edukacji trochę swobody i świeżości, a nie kolejne programy i klucze.

Moim zdaniem szkoły powinny mieć jakiś podstawowy program obowiązkowy i dodatkowe lekcje międzyklasowe. Więcej języków, zajęcia z rysunku, teatru, tańca, prawdziwe kulturoznawstwo, programowanie, sztuki walki, więcej wdż (ale z konkretami, a nie jakieś filmiki o dziadku co ma kotki w piwnicy sprzed 30 lat). Dzieciaki są tępe, bo lekcje są nudne, a tak naprawdę przydało by się więcej praktycznej wiedzy (typu jak działa antykoncepcja, albo jak rozliczyć pita). Moje gimnazjum miało taki sobie poziom, ale kilku nauczycieli było naprawdę świetnch.

Np. miałam nauczycielkę, która na wf'e pozwalała nam wymyślać jakie chcemy zajęcia i pomagała nam je zorganizować. Na jedną lekcje przyszedł jej znajomy i zrobił nam lekcje karate, na innej mieliśmy wycieczkę rowerową, na jeszcze innej poszłyśmy na basen i zrobiła nam aqua-aerobik (gdzie same musiałyśmy kupować bilety z kieszonkowego), czasami sobie robiliśmy fitness, albo jogę. Mieliśmy też zajęcia na strzelnicy. I uwierzcie, nikt nie przynosił zwolnienia, a dziewczyny ćwiczyły nawet w czasie okresu.

Na historii raz w miesiącu mieliśmy spacer po mieście, czy to do muzeum archeologicznego, czy na Rynek, czy do kościoła i o architekturze uczyliśmy się na żywo, do tego nauczycielka zawsze zabierała ze sobą swoją dziewczynę i nikomu to nie przeszkadzało :) Żadni rodzice z nami nie wychodzili dla opieki, więc nawet nie wiem czy to było legalne.

Pan od angielskiego robił nam zawsze szczęśliwy numerek, ta osoba miała gwarantowane, że dostanie z odpowiedzi 5 albo 6 albo nic, licytacje (przynosił słodycze i kto opowiedział historię po angielsku z najdłuższą liczbą zdań wygrywał). Robiliśmy też afirmacje przed lekcjami (cała klasa się darła, że jesteśmy super i wszystkiego się nauczymy), mogliśmy żuć gumę albo jeść (podobno dobre na akcent ;). Mieliśmy też takie fajne sesje, że przy muzyce poważnej wkuwaliśmy np. 100 słówek i na koniec lekcji była kartkówka. Kto napisze 100 ma 6, kto napisze 95 ma 5 a kto mniej, to albo dostaje ocenę, albo nie (i sami sobie to sprawdzaliśmy, o dziwo nikt nie kłamał). I powiem Wam, że dzięki tym lekcjom mówię teraz biegle po angielsku, i nawet sebiksy się uczyły i były grzeczne.

A babka od wdż była też super, bo każda lekcja to była po prostu rozmowa. Mieliśmy tam savoir-vivre, podstawowe kroki tańca, opowiadała nam o swoim mężu i dzieciach, o tym jak zapraszać dziewczyny na randki, jak być gentlemanem, albo kurde takie głupie rzeczy jak obsługiwać pralkę (wyobraźcie sobie minę mojej mamy jak wróciłam do domu i oświadczyłam, że od dzisiaj ja robię pranie). A "te" tematy też był fajnie poruszone. Mieliśmy napisać na kartce wszystkie pytania anonimowo i potem pani odpowiadała na nie głośno. Mieliśmy też dwie lekcje osobno (jedna dla dziewczyn druga dla facetów którą poprowadził gość od biologii) bo wiadomo, że chłopaki i dziewczyny się trochę wstydzą siebie nawzajem i tu mogliśmy spokojnie sobie porozmawiać. Dzięki tym lekcjom jak miałam pierwszego chłopaka w wieku 17 lat, będąc jeszcze dziewicą poszłam do ginekologa po tabletki. Mina lekarki bezcenna. Oczywiście i tak w końcu do niczego nie doszło, ale przynajmniej byłam zabezpieczona jak by co ;)

Na chemii i fizyce robiliśmy różne eksperymenty i doświadczenia, kiedyś mieliśmy przynieść strzykawki, nie pamiętam po co, skończyło się tak, że wszyscy się psikali wodą, nasza nauczycielka niby wściekła wszystko skonfiskowała. A potem sama nalała lodowatej wody za kołnierz największym rozrabiakom.

Mieliśmy też panią od polskiego która miała bambusowy kij i jak ktoś gadał albo ściągał to dostawał w łeb (oczywiście lekko), rzucała też w nas gąbkami, kredą, kluczami albo książkami. Mimo to wszyscy ją uwielbiali. Raz na semestr pozwalała nam sobie samym wybrać lekturę. Wyobraźcie sobie sprawdzian z Harrego Pottera :)

Poza tym w tej szkole mieliśmy kółko plastyczne, strzelnicze, teatralne, chór, samoobronę, wolontariat i dużo więcej. Oczywiście kasy nie było i wszystko musieliśmy sami kombinować. Miałam w tej szkole pierwszą wystawę swoich fotografii, i to taką na wypasie z wernisażem i zdjęciami w formacie A3 :D. Do tego mieszkałam 5 minut od szkoły, więc mogłam spokojnie skoczyć po strój do w-f'u, czy śniadanie jak mi się zapomniało. Mieliśmy dyskoteki, Andrzejki, Halloween, konkursy poetyczne, a raz nawet mogliśmy pomalować całą szkołę w graffiti. Rok później był zaplanowany remont, więc dyrektorka pozwoliła nam każdemu namalować co chce, byle nikogo nie obrażać. I powstały bardzo fajne prace. Z tego okresu mam najlepszych przyjaciół i najfajniejsze szkolne wspomnienia.

A potem poszłam do jednego z najlepszych liceów i trafili mi się sami drętwi nauczyciele bez pasji. Lekcje były nudne, na w-f'e tylko bieganie w koło sali, bo nie było miejsca żeby grać (kilka klas na sali jednocześnie). Na chemii nie wolno było dotykać menzurek, a angielski to był jakiś dramat. O dziwo, jedynym wyróżniającym się nauczycielem był pan od religii. Uroczy staruszek po archeologii, który studiował też teologię. Był chory na pms i z każdym rokiem miał coraz więcej problemów z poruszaniem. Ale mimo to prowadził wspaniałe lekcje. Wychodziliśmy do parku, do muzeów, zabierał nas na wykopaliska archeologiczne, organizował nam wolontariat. Mieliśmy lekcje o innych religiach, pokazywał nam też swoją wycieczkę do Jerozolimy. Opowiadał jak wiara mu pomogła w pogodzeniu się z chorobą. Często tez poruszał religijne tematy od naukowej strony. Gdyby tak wyglądały lekcje religii to jestem pewna, że mało kto by się z nich wypisywał. Do tego on był zawsze pogodny i uśmiechnięty, miał super żonę i dzieci i był chodzącym przykładem na to, że wiara nie jest taka zła. To było 100% bardziej inspirujące niż zakuwanie modlitewnika.

A Wy jakie macie wspomnienia z gimnazjum? Było takie okropne, czy mieliście fajnych nauczycieli?

#oswiadczenie #pytanie
  • 6
  • Odpowiedz
  • Otrzymuj powiadomienia
    o nowych komentarzach

Zazdroszczę... U mnie lekcje chemii czy biologii polegały na tym, że nauczycielka podawała punkty do lekcji a potem całą godzinę omawiała materiał. Oczywiście nikt jej nie słuchał i sama też nikogo nie angażowała do jakiejkolwiek aktywności. Mieliśmy tylko siedzieć cicho i udawać że słuchamy. A biologia w liceum to koszmar. Pani "profesor" czyta podręcznik na lekcji, puszcza nagranie z programem i nie odpowiada na zadawane przez uczniów pytania. Dodatkowo myli się w
  • Odpowiedz
Brzmi jak najlepsza gimbaza w polszy. W mojej tak nie bylo. Byly msciwe, stare, zblazowane i wielce zmeczone zyciem nauczycielki. WF super standartowo, niebiescy idzcie kopac w balon, rozowe siedza na lawce, wiecznie "niedysponowane".

Jedyny sensowny nauczyciel z calego gim to byl nauczyciel od fizyki...
  • Odpowiedz