Wpis z mikrobloga

Mocno osobista relacja z koncertu Death in June we Wrocławiu 6 X 2016

Death in June zacząłem słuchać w 2009 roku jako szesnastolatek. Death in June od czterech lat nie koncertowało. Był to czas emerytury Douglasa P. po ostatnim koncercie we Francji w 2005 roku i sądząc po udzielanych wywiadach, Douglas na powrót wcale nie miał ochoty. Do tej pory żaden zespół nie przykuł na długo mojej uwagi - ale z Death in June było inaczej.

Pomimo tego, że moje odtworzenia już dwa lata później szły w tysiące, nie wybrałem się na drugi w historii koncert w Polsce w warszawskiej Progresji, choć cieszyłem się bardzo, że Douglas po 6 latach przerwy wrócił z przedwczesnej emerytury. Bo daleko, bo drogo, bo samemu. Drugiego koncertu nie było. Zadowoliłem się byciem ówczesnym numerem 1 na last.fm jeśli chodzi o odtworzenia (choć to jest/był raczej portal randkowy niż muzyczny) z moimi dwudziestoma paroma tysiącami odtworzeń (nie licząc przecież youtube). Pod nickiem Sanketh razem z użytkownikami deathinjunelove i Bedschribauerem wypisywaliśmy różne bzdury aż doczekaliśmy się wielkiej czystki i banów, a sam artysta skomentował ściek, jakim był ten shoutbox na last.fm. To jakieś osiągnięcie. Założyliśmy też małą grupę Air Without Oxygen (bo napisałem, że neofolk bez faszyzmu jest jak powietrze bez tlenu i się spodobało). Ale było śmiesznie. To było zanim przyszli tam Rosjanie i jacyś nudziarze. Dawno, dawno temu.

Idea koncertu Death in June we Wrocławiu pojawiła się już kiedyś, więc zakładałem, że jeżeli znów będzie koncert w Polsce, to prawdopodobnie odbędzie się właśnie tam. We wrześniu nagle wybuchło wydarzenie, tak, wybuchło, bo zainteresowanie okazało się bardzo duże. Death in June - Wrocław - za 70 zł (+10 zł jak z wysyłką biletu) - jedziemy.

Na koncert do Wrocławia pojechałem z dziewczyną pociągiem. Widzieliśmy tam pana z ładnym plecakiem z logo whiphand.
We Wrocławiu byłem dopiero drugi raz i niewiele pamiętałem. Mieliśmy załatwiony nocleg i niezbyt wiele czasu, zresztą dość mocno padało.
Do klubu Firlej (mieszczącego się dość zabawnie obok i nad sklepem spożywczym) doszliśmy na piechotę. Garstka raczej oryginalnie wyglądających ludzi. Jeszcze nie wpuszczali, było szaro i mokro, poszliśmy więc do restauracji wietnamskiej Dalat 2. Polecam - bardzo miła obsługa, dobra herbata i pyszny banan w cieście.

A zaraz po wyjściu zaskoczenie na plus - w Firleju wpuszczają do środka przed czasem i nie ma kolejki. Bilety niestety były brzydkie, takie tam papierowe biedapaski na rękę, na domiar złego bez choćby napisu Death in June. W środku już rozkładał się merchandise, na który miałem pewien apetyt, ponieważ na koncert jechałem z przekonaniem, że kupię przynajmniej jedną płytę i koniecznie plakat z koncertu (cieszył się sporym zainteresowaniem fanów przed koncertem).

Drzwi na salę były oczywiście zamknięte, ale można było kupić sobie piwo i posłuchać odgłosów z trwającej właśnie próby:
- A! A! Fields of rape! A! A!

To było dziwne i jednocześnie przyjemne uczucie usłyszeć po tylu latach Douglasa na żywo.

Po 19 na scenę wyszedł polski support.

BY THE SPIRITS

Support po prostu wyszedł i grał, ale grał co najmniej dobrze. Artysta śpiewał wyłącznie po angielsku. Przed koncertem przesłuchałem może jeden utwór. Nie mam do czego się przyczepić. Ludzie raczej nie przepadają za rozgadanym supportami, a jedyne słowa mówione, które usłyszeliśmy od artysty, to ,,dzięki'' po naszym aplauzie. Niektórzy twierdzą, że pan stojący za BY THE SPIRITS jest po prostu nieśmiały. Stał. Grał utwór za utworem. Tyle.
Pod koniec trwającego może nieco ponad półgodziny występu usłyszeliśmy cover utworu Fire Of The Mind grupy Coil.
Brzmiało to świetnie, to było bardzo pozytywne zaskoczenie i mam wrażenie, że w tym momencie wszyscy przekonali się co do jakości supportu. Ktoś krzyknął: Coil forever! Według mnie ten cover był zdecydowanie najlepszą częścią występu.
Było szybko i moim zdaniem support dobrze przygotował publiczność na główny występ wieczoru. Moja dziewczyna uważała, że mógł jednak zagrać też coś po polsku - według mnie to byłoby ,,miłe'', ale chyba artysta jest zainteresowany wyłącznie tworzeniem po angielsku.
Około 19:40 na scenie pojawił się Douglas. P, który wśród ciszy rozstawił na niej kadzidełka. Byłem zdziwiony, że nikt niczego nie krzyknął. Cisza. Zapalił i poszedł.

DEATH IN JUNE

Wyszedł Miro. Koncert rozpoczął się instrumentalnymi kompozycjami Miro Snejdra granymi na keyboardzie, bardzo udanymi kompozycjami. Towarzyszyły im liczne sample, zresztą świetnie pasujące do Death in June. Staliśmy przy samych barierkach w drugim rzędzie i mieliśmy dobry widok na scenę. Miro jest sympatyczny, ma bardzo dobry kontakt z publicznością i udawało się mu nawet rozbawić wiele osób, choć był też czas na momenty poważniejsze i niemalże noizowe.
Kiedy Miro zaczął grać ,,Life Under Siege'' pojawił się Douglas w masce i z mikrofonem. Ta faza koncertu, pozbawiona udziału gitary, nazywana jest żartobliwie ,,neofolkowym kabaretem''. Następne było ,,Wolf Rose'', przy którym Douglas, imitując wycie wilka, mocno zachęcał publiczność do podobnego wycia, z dość dobrym rezultatem... Wolf Rose is in Poland... Trzeci utwór, ,,Peaceful Snow'' był jednym z najlepszych momentów koncertu, kiedy Douglas śpiewając, pokazywał jednocześnie, że I can no longer hear properly oraz naśladował dźwięki zamieci śnieżnej, wydając z siebie przeciągłe ''ssszzzz, szzzzz''. Napisałem śpiewając? W rzeczywistości Douglas często melorecytuje i rzadko naprawdę śpiewa, ale to w niczym nie przeszkadza, ponieważ utwory z albumu Peaceful Snow są po prostu spokojne.

,,Last Europa Kiss'' zostało zagrane i zaśpiewane w przejmująco autentyczny sposób, choć zapewne niewiele osób na serio wzięło słowa o ,,niekończącej się'' i ,,wiecznej'' wojnie, do której zostaliśmy wybrani. Nie mam nic przeciwko politycznym piosenkom, napiszę więcej: cenię szczerość artysty. Dla mnie było to piękne.
Kolejne cztery wybijane utwory, czyli We Drive East, Death of a Man, Bring in the Night oraz Till the Living Flesh is Burned kiedyś traktowałem jako drugorzędne, ,,otwierające''. Myliłem się, ponieważ słuchanie na yt nie oddaje wrażeń, jakich doznaje się na żywo. Mocne uderzanie w bębny i jednostajny rytm nie nudziły.

We can only care
If we cull

Miro zszedł ze sceny. Został tylko Douglas, który zdjął maskę.
Miłym zaskoczeniem było dla mnie ,,Jesus, Junk and Jurisdiction'' zagrane zaraz potem, jedna z lepszych piosenek z albumu The Rule Of Thirds z 2008 roku. A potem zacząłem się stresować, bo wiedział, że Douglas jak zawsze zapyta: Any requests? albo: What would you like to hear?...

Przeczekałem pierwszą falę przytłumionych okrzyków i sam na wydechu krzyknąłem: Come Before Christ And Murder Love! Udało się! Uwielbiam tę piosenkę ze względu na tekst. Krzyknąłem jeszcze: Thank you! Douglas kiwnął głową. No cóż, to było bardzo miłe. Być może zgodził się także dlatego, że zagranie tej piosenki zajmuje mu zwykle niecałe dwie minuty.
Douglas widząc generalnie młodą widownię, zwrócił się do nas ,,My dear Polish-German children...''

To był początek głównej części koncertu, znacząco zresztą słabszej od świetnego początku, co nie znaczy, że słabej. Douglas wie, że ,,musi'' po raz setny zagrać ,,hity'' typu All Pigs Must Die albo Little Black Angel, a których ludzie i tak się domagają (co jest nonsensem, bo są grane zawsze). A Douglas potrafi grać naprawdę szybko i mieć je tym samym z głowy. Ten koncert nie był pod tym względem wyjątkowy.

Bardzo dobrze wypadła kolejna polityczna piosenka, Takkeya. Bardzo dobre było też mało znane Cathedral Of Tears oraz Accidental Protege, a wcześniej Fog Of The World. Zdecydowanie przyćmiły nijakie w mojej ocenie hity jak Runes and Men czy cholerne All Pigs Must Die. Jestem po prostu na etapie fana-elitarysty, który wolałby zamiast nich słyszeć rzadziej grane Leopard Flowers albo Mourners Bench, a orgazmu dostałbym słysząc np. Rocking Horse Night albo My Black Diary (tak, tak kiedyś Douglas to zagrał!).
No, ale to gusta ,,mas'' decydują. Ostatnie 8 piosenek z około 30 zagranych to właśnie ,,przeboje'' zagrane na szybko, pozbawione siły, którą prezentuje choćby wykonanie She Said Destroy z Brestu w 2005 roku.
Wielkim zawodem było dla mnie to, że Douglas nie zagrał Heaven Street, ale to też moja wina, bo się tego głośno nie domagałem.
W Death in June piękne jest to, że Douglas ,,współpracuje z fanami'', tzn. stara się grać tak, jak bardzo oni chcą go słuchać. Dlatego grając w Meksyku zagrał 37 utworów, w Chorwacji 34, a u nas mniej. Publiczność - mnie przynajmniej - zawiodła, nie było wielu chętnych do skandowania Death In June na koniec, na to Polacy dostali taki koncert, na jaki zasłużyli, no i zaraz po Cest Un Reve oraz żegnani uroczym Douglasowym ,,Dowidżeńja'' ruszyli do wyjścia.

My zostaliśmy pod sceną. Tak jakoś. Nie chciałem iść. Może z 6 osób, sami gówniarze. Było warto. Kiedy sala była już pusta zszedł do nas Douglas. A właściwie to zaczął iść, po czym cofnął się po marker, mówiąc, że ludzie nigdy nie mają ze sobą długopisów i dlatego on zawsze przynosi marker.
Douglas ma bardzo przyjemny głos mówiony. Bardzo, bardzo przyjemny.
Byłem pierwszy i podpisał mi płytę, podziękowałem. Następna była dziewczyna z zeszytem przypominającym szkolny. Na okładce było napisane DRUGS MAKE LIFE BETTER. Douglas widząc to uśmiechnął się, podpisał i powiedział: I agree, when I was younger I agree, now it would kill me. Był też chłopak, który dał mu do podpisania ulotkę nadchodzącego koncertu Der Blutharsch, nie wiedząc zapewne, że do mniej więcej 10 lat Douglas i Albin nie są już przyjaciółmi i nie znoszą się nawzajem.
Douglas wziął ulotkę, parsknął i teatralnie ją wyrzucił.

- Der Bullshit! Come on, give me a break...

Wszyscy się roześmiali. Chłopak niestety nie pomyślał, podniósł ją i znowu mu ją podał, co już zdenerwowało muzyka. Douglas zgodził się zrobić sobie zdjęcie przez barierkę z fanami, ja nie chciałem. Dla mnie to głupota i traktowanie artysty jakby był maskotką. I poszedł, choć było więcej chętnych do zdjęcia. Krzyknąłem jeszcze: Please visit Poland again! Odpowiedział:
- No, this was the last time.
Jakiś pijany palant odkrzyknął:
- Maybe you dont have money to visit!?

Było mi wstyd. Koncert Death in June, podobnie jak wiele momentów w życiu, okazał się słodko-gorzkim doświadczeniem. Publiczność była bardzo różna, nie da się generalizować. Wolałbym poważne nastawienie niż żarty typu: patrz, Komorowski albo mamy godzinę 21:37. Ale co zrobić, takie czasy. Kiedyś niekoniecznie było lepiej, natomiast koncert zdecydowanie byłby lepszy, gdyby mogło na niego przyjść mniej osób.

Death in June wiele dla mnie znaczy i Douglas P. był bohaterem mojej młodości. Douglas pokazuje czym jest absolutna, osobista wolność. Kiedy myślę o większości muzyków, widzę w nich normalnych ludzi, z rodzinami, którzy grają nie dla abstrakcyjnej idei, ale głównie dla pieniędzy. Douglas P. nie nagrał gejowskiego porno w 2005 roku dla pieniędzy; zrobił to ,,for gay joy and lust'' ale też dlatego, że niektórzy fani chcieli zobaczyć go ,,w akcji''.
Jest dla mnie uosobieniem uczciwego, szczerego, bezkompromisowego podejścia do życia i świata, także wtedy, kiedy wygaduje rzeczy kontrowersyjne albo głupie. Ale to jest piękne. ,,Potrzebujemy więcej min i drutu kolczastego na granicach'' powiedział kiedyś, albo chwalił kolonializm, bo kolonializm (a nie wolne Zimbabwe) zbudował Australię.
Wychodząc, widzieliśmy dwie dziewczyny pozujące do zdjęcia z nieśmiałym sieg heil. Ha, ha!
Czy to był ostatni koncert? Mam nadzieję, że nie. Douglas kończył karierę wiele razy.

Polacy dostali taki koncert, na jaki zasłużyli.

Wrocław był zimny, piękny, nieznany.

***

Setlista z tamtego wieczoru:
http://www.setlist.fm/setlist/death-in-june/2016/firlej-wrocaw-poland-1bfd217c.html

(wygląda na to, że nikt koncertu w całości nie nagrał, szkoda)

Inna relacja sprzed wielu lat dla śmiechu:
http://obuh.serpent.pl/dij_koncert.html


#muzyka #muzykaalternatywna #wroclaw #neofolk #deathinjune #lastfm
  • 13
  • Odpowiedz
@Sagez: Generalnie są to zespoły które nie umieją się określić. W sensie - ich muzyka jest gatunkowo interdyscyplinarna i przez to nie da się jej uchwycić w żadne ramy gatunkowe. Dead Brothers na przykład mówią o sobie "funeralna orkiestra rock and rollowa", Peculiar Pretzelmen z kolei w ogóle się nie określają, bo się nie da.
  • Odpowiedz