Wpis z mikrobloga

#toksycznieks

tl;dr


Cześć mireczki i mirkówny, dziś pod tagiem znów dłuższa historia, idealna dla tych, którym się wydaje, że są trochę przegrywami i chcą sobie poprawić nastrój świadomością, że nie są jeszcze najgorsi na świecie. Natomiast fani wątków o beznadziejnych związkach mogą być trochę rozczarowani, bo żaden z omawianych przypadków nie był nigdy moim facetem (choć znam ich na tyle dobrze, że trochę i o relacjach damsko-męskich napiszę).

Czy pierwszy przypadek to #przegryw jest kwestią dość dyskusyjną (szczerze mnie ciekawi co o tym myślicie). Zacznijmy od tego, że M. to takie dziecko szczęścia - jedno z jego rodziców to bardzo znana, medialna osoba, drugi rodzic trochę mniej, ale też ma kasy jak lodu. M. pewnie z jednej strony dlatego, że chce im dorównać, z drugiej dlatego, że dorastał w takim a nie innym środowisku (szkoły oczywiście tylko prywatne i do tego najdroższe), z trzeciej - myślę, że nie nadawałby się nawet do normalnej, ciężkiej pracy, postanowił zostać muzykiem. I zrobić karierę.

Tu muszę zaznaczyć, że zdolności i umiejętności faktycznie posiada, więc nie byłoby to zupełnie nieosiągalne marzenie, gdyby faktycznie zabrał się do roboty. Mała dygresja - sama trochę zajmuję się tematem, zarówno jako wykonawca jak i od strony organizacyjno-managerskiej i stąd mniej więcej wiem jak to wygląda i że wielkiej kariery praktycznie nie da się zrobić, jeśli dużo się nie gra. Pomijam jakieś wyjątkowe, pojedyncze przypadki - nieważne jak bardzo jesteś genialny, i tak musi minąć trochę czasu, potu i łez, aż ludzie o tobie usłyszą, zdobędziesz odpowiednie kontakty, nabierzesz trochę doświadczenia itp. Tymczasem M. gra raz, najwyżej parę razy w roku. Wydał dwie w miarę dobre płyty (niby nieźle, ale jak pomyśleć, że od czasu liceum nie robi nic poza graniem, nie wygląda to jakoś imponująco). Poza tym głównie imprezuje i obowiązkowo spędza pół roku na wakacjach w Stanach albo gdzieś w Azji. Jego hobby to wrzucanie własnych zdjęć na facebooka. Nie krytykuję go tak do końca, bo w sumie nikogo nie okrada, a wydawanie pieniędzy rodziców nie jest przestępstwem. Mimo wszystko to dość sympatyczny chłopiec (nawet flirtowaliśmy przez chwilę, ale jednak żyjemy mentalnie w innych światach, więc dobrze, że nic z tego nie wyszło), tyle że absolutnie zakochany w sobie i przekonany o własnej wyjątkowości.

Możliwe, że sama, gdybym była w jego sytuacji, zachowywałabym się podobnie (chociaż ile można imprezować? Po miesiącu pewnie miałabym dosyć), więc tak jak mówiłam, nie krytykuję.

Natomiast mam dla kontrastu drugi przypadek, niech mu będzie J. Był to swojego czasu mój bardzo bliski kolega, niemalże przyjaciel (tylko proszę bez posądzania o friendzonowanie - J. miał i ma dziewczynę). Też pojawia się tu wątek muzyczny, gdyż J. skończył ogólnokształcące liceum muzyczne.

Dla tych, którzy może nie wiedzą jak to funkcjonuje - są dwa typy szkół muzycznych. Pierwszy (bardziej powszechny) polega na tym, że zajęcia odbywają się popołudniami, niezależnie od normalnej szkoły. Drugi, ogólnokształcący, łączy zajęcia muzyczne i normalne przedmioty szkolne. Coś w rodzaju technikum - geografia, potem fizyka, kształcenie słuchu, instrument itp. Nie chcę się wypowiadać o wszystkich szkołach tego typu, bo ich po prostu nie znam, ale w tej o której mówię, poziom był katastrofalny. Przede wszystkim panuje zasada, że jeśli nie chcesz chodzić na dany przedmiot i jednocześnie nie zdajesz go na maturze, to nie chodzisz. W praktyce, jeśli jesteś dobry w grze na instrumencie, to możesz chodzić tylko na język polski, język obcy i jeden przedmiot dodatkowy (wtedy jeszcze nie było obowiązkowej matematyki) i nikt się niczego nie przyczepi. Mam znajomych po takich szkołach i uwierzcie lub nie, oni nie potrafią dodawać ułamków, nie znają geografii Europy, o historii nawet nie wspomnę. Założenie jest takie, że jeśli ktoś chce w przyszłości robić karierę, to faktycznie nie będzie mu to do niczego potrzebne i lepiej, żeby poświęcił ten czas na granie, ale rzeczywistość, jak wiemy, nie jest idealna i kończy się bardzo różnie.

Dobra, wracając do tematu - J. akurat chodził na większość normalnych przedmiotów, bodajże jako jedna z trzech osób w klasie. Z jednej strony to dobrze, bo przynajmniej nie skończył szkoły z pustką w mózgu, z drugiej nabawił się przez to bardzo niezdrowego poczucia wyższości intelektualnej nad wszystkimi dookoła. Wyższości niczym nieuzasadnionej, bo jak już wspomniałam, poziom tego liceum był i tak słabiutki.

Następnie J. rozpoczął studia na absolutnie nieprzydatnym kierunku. Piszę to ja, która zawsze bronię socjologów i kulturoznawców, bo znam przykłady, że i po takich studiach można mieć dobrą pracę (a jeśli ktoś uważa, że to studia dla idiotów, to niech poczyta sobie traktaty filozoficzne czy teorie literackie i sam powie, czy to takie łatwe - a oni tego chłoną czasem setki stron tygodniowo. Może to nieprzydatne, ale łatwe na pewno nie). J. studiował NAPRAWDĘ niestosowalną w życiu codziennym wiedzę, nie mam pojęcia co chciał robić po tych studiach, ale to w sumie nieistotne, bo po pierwszym roku go wywalili (oficjalnie zrezygnował, choć wątpię w to, skoro miał ze wszystkiego poprawki i egzaminy komisyjne).

Zaczął więc studiować drugi kierunek - uczelnia niepubliczna, bardzo droga. Kasa oczywiście od rodziców. Tym razem autentycznie zrezygnował, po tygodniu zajęć, bo stwierdził, że on to wszystko już wie i takie studia to strata czasu. Nie powiedział o tym jednak rodzicom :))) i przez kilka kolejnych lat ciągnął od nich kasę "na studia". Ogólnie jego rodzice myślą, że ma dwa dyplomy magistra. Trochę mi ich szkoda, bo w przeciwieństwie do opisanego wyżej przypadku, rodzice J. mieszkają w małym mieszkanku w kiepskiej dzielnicy, a mama dawała popołudniami korepetycje, żeby synuś miał na studia.

Synuś tymczasem głównie chodził po kawiarniach, po parkach, po koncertach, na których czuł się jak gwiazda, bo wszystkich znał (ze szkoły). To właśnie wtedy go poznałam. I muszę przyznać, że fajnie było pogadać z kimś, kto miał przed oczami wielkie idee i marzenia i poczucie niczym nieograniczonej wolności. I nie powiedziałabym złego słowa, gdyby J. faktycznie coś ze swoich dalekosiężnych planów zaczął realizować. Cokolwiek. Ale nie, on tylko opowiadał o tym, że zrobi wielką karierę, że będzie zarabiał dużo pieniędzy, że cały świat będzie u jego stóp. Nadszedł moment, kiedy okazało się, że jego dawni koledzy z ławki faktycznie robią kariery i stają się znani. J. na początku interesował się ich poczynaniami, ale zawsze przychodził moment, w którym stwierdzał, że to co robią jest jednak beznadziejne. I że on by tak nie grał, bo by się wstydził. Ludzie prowadzący audycje w radiu - nieuki. Dziennikarze, pisarze - nie znają dobrze języka, nie potrafią pisać.

W końcu i ja stałam się obiektem krytyki z jego strony - narzekałam, że ciężko się łączy studia i pracę i że na nic kompletnie nie mam czasu, a kasy i tak ledwo na cokolwiek starcza. Z jego punktu widzenia byłam kompletnym lamerem, który "nie potrafi się ustawić". No i tak to się rozeszło. Dzisiaj nadal dostaje pieniądze od mamusi, chociaż w większości utrzymuje go dziewczyna (baaardzo jej się dziwię, bo w przeciwieństwie do niego, ona skończyła dwa kierunki studiów, w tym jeden bardzo trudny i świetnie zarabia - widzicie, nie tylko ja wikłam się w beznadziejne związki). Tak sobie myślę, że nawet gdyby J. pewnego dnia przestał filozofować i wziął się w garść, to raczej trudno będzie mu znaleźć normalną pracę z takimi dziurami w CV.

To tyle na dziś, wierzcie lub nie, ale #truestory
Poza tym już chyba #nocnazmiana
  • 12
@janeeyrie: Sam znam taki przypadek gdzie chłopak powinien kończyć studia, a całymi dniami siedzi na łóżku i ogląda gównoseriale albo gra w symulator farmy, a sponsorem przegrywania jego życia jest dziadek, który daje wnusiowi pieniądze żeby ten się wykształcił. To takie smutne patrzeć jak ludzie marnują swoje życie.