Typ wpisu raczej jako "gównowpis", ale nie mam wokół siebie osób, które mogłyby to jakoś zrozumieć i którym mogę to powiedzieć.
Dwa miesiące temu mój przyjaciel - osoba, która od wielu lat tkwiła w podobnych schematach myślowych i zaburzeniach depresyjnych - popełnił samobójstwo. Od około 5 lat życie przypomina mi raczej smutny obowiązek ze sporadycznymi skokami serotoniny, ale tamtego dnia lutego nastąpiła równia pochyła. Nie chodzi tu nawet o płacz, złość czy ból, ponieważ na to już nie mam siły. Zastanawiam się po prostu, jak ludzie mogą to wszystko ciągnąć? Jak mogą się uśmiechać, przechodzić przez życie i nigdy nie mieć tendencji samobójczych? Jak to jest wpisywać się w tą książkową "normalność", która (ponoć) obowiązuje jednak większość społeczeństwa?
Nie przypominam sobie od wielu lat miesiąca, w którym czuję szczęście. Coś, co raduje innych - spotkania towarzyskie, wyjścia do kina, książki, gry, wycieczki - jest mi obojętne lub nie jestem w stanie nawet tego dokończyć. Zaskakuje mnie to, jak ludzie mogą zadowalać się najdrobniejszymi pierdołami albo samym faktem bycia. Nie stresują mnie wyzwania, nie mam problemów ze studiami, pracuję, a izoluję się społecznie jedynie na tyle, na ile wypada. Ale wszystko jest wyblakłe. Jakby pewnego dnia ktoś przełączył guzik w mojej głowie i skreślił linię życia, a pozostał tylko fizyczny byt. Leki, książki samopomocowe, rozmowy psychologów jedynie wypłukują emocje. Bo tak, każdy człowiek przeżywa kryzysy i gorsze momenty. Ale u mnie to już nie jest kryzys - tak po prostu wygląda dla mnie życie. Wieczne "po co?", "dlaczego", "jutro będzie lepiej", "to przejściowe", do tego gorsze, stresujące lub obciążające momenty, po których powinna być ulga, a nie ma nic.
Czasami
Dwa miesiące temu mój przyjaciel - osoba, która od wielu lat tkwiła w podobnych schematach myślowych i zaburzeniach depresyjnych - popełnił samobójstwo. Od około 5 lat życie przypomina mi raczej smutny obowiązek ze sporadycznymi skokami serotoniny, ale tamtego dnia lutego nastąpiła równia pochyła. Nie chodzi tu nawet o płacz, złość czy ból, ponieważ na to już nie mam siły. Zastanawiam się po prostu, jak ludzie mogą to wszystko ciągnąć? Jak mogą się uśmiechać, przechodzić przez życie i nigdy nie mieć tendencji samobójczych? Jak to jest wpisywać się w tą książkową "normalność", która (ponoć) obowiązuje jednak większość społeczeństwa?
Nie przypominam sobie od wielu lat miesiąca, w którym czuję szczęście. Coś, co raduje innych - spotkania towarzyskie, wyjścia do kina, książki, gry, wycieczki - jest mi obojętne lub nie jestem w stanie nawet tego dokończyć. Zaskakuje mnie to, jak ludzie mogą zadowalać się najdrobniejszymi pierdołami albo samym faktem bycia. Nie stresują mnie wyzwania, nie mam problemów ze studiami, pracuję, a izoluję się społecznie jedynie na tyle, na ile wypada. Ale wszystko jest wyblakłe. Jakby pewnego dnia ktoś przełączył guzik w mojej głowie i skreślił linię życia, a pozostał tylko fizyczny byt. Leki, książki samopomocowe, rozmowy psychologów jedynie wypłukują emocje. Bo tak, każdy człowiek przeżywa kryzysy i gorsze momenty. Ale u mnie to już nie jest kryzys - tak po prostu wygląda dla mnie życie. Wieczne "po co?", "dlaczego", "jutro będzie lepiej", "to przejściowe", do tego gorsze, stresujące lub obciążające momenty, po których powinna być ulga, a nie ma nic.
Czasami
Od 2019 stwierdzona depresja, ale od tego roku jest serio bardzo, bardzo źle (codziennie myśli s, schudnięcie do BMI 15,5, bezsenność, jedna próba już była, jednak skończyła się tylko pobytem na toksykologii). Mam konsultację na terenie szpitala 26 czerwca w celu ewentualnej korekty leków i wpisania w kolejkę na terapię, jednak zastanawiam się, czy nie skończy się to skierowaniem na oddział
Nie przejmuj się nimi i jak potrzebujesz tego szpitala, to idź się położyć i odpocznij.