Rok 1929. Ponoć pierwsze babskie amory na dużym ekranie. Taka była, proszę państwa, skala weimarskiej dekadencji, z którą walczono i banami, i cenzurą.
Chyba właśnie odbiłem się od Robina Hooda: Legendy Sherwood. I to mimo że wysoko cenię i bardzo lubię Desperados i Commandosa. Jeszcze mnie GOG trolluje jakimś scriptinterpretterem. Zawód, wieczór popsuty.
@pod_sloncem_szatana: To tak jak ja. Był ostry hype na ten tytuł że to niby kwintesencja nostalgii i bardzo niedoceniony tytuł. Wróciło się do tego po 20 latach. Jak już się zagrało to człowiek po godzinie miał dosyć. Ciekawe, że nie da się powiedzieć o co konkretnie chodzi. Po prostu nie ma tego 'czegoś' i gra strasznie męczy.
@eeehhh: Grałem trzy czy cztery lata temu w Desperados i grało mi się bardzo dobrze. Przeszedłem z przyjemnością całą grę. A tutaj ta misja treningowa jakoś mnie od siebie odrzuciła. Nie wiem, czy to kwestia subtelnych zmian w mechanice gry – że możemy walczyć z przeciwnikami na miecze, machając kursorem (strasznie to dziwne), czy to, że nie mogę ich zabijać po ogłuszeniu.
Oglądam sobie te stare filmy z Holyłudu, oglądam, oglądam, wiecie, te Dracule, Fankensteiny i pędzenie bimbru za czasów prohibicji, no wiadomo, czasami ktoś tam kogoś pogryzie, czasami ktoś kogoś zastrzeli, ale ogólnie to takie filmy do zupy pomidorowej albo prażynek, a potem coś mnie podkusi – chyba diabeł, bo któż by inny – i włączę sobie jakiś międzywojenny film niemiecki. Powiem wam, że ta dziewczynka, co ze studni wychodzi, mniej mnie przeraża
Słów kilka o Tails of Iron, które wczoraj ukończyłem, zdobywając 90% osiągnięć. Piękna, rysowana (właściwie malowana) oprawa wizualna utrzymana w klimacie mrocznej baśni ze sporą dawką groteski. Niezwykłe bogactwo szczegółów, efektowne i przekonujące przedstawienie środowiska właściwego dla każdej z frakcji (szczury, żaby, krety, wiewiórki). Do samej walki też nie mam zastrzeżeń, chociaż niektórzy marudzą, że hitboxy nie są precyzyjne, że nie można przerwać momentalnie ataku, tylko trzeba czekać do końca animacji,
Jeśli coś wam kiedyś strzeli do głowy, żeby obejrzeć „The Unholy Three” z 1925 r., taki świąteczny dreszczowiec-melodramat, to w pierwszej scenie zobaczycie grubą w gabinecie osobliwości, ciałopozytywni pokazywali się bowiem wówczas (albo byli pokazywani) w gabinetach osobliwości i cyrkach.
Na zdjęciu plakat do filmu Toda Browninga „Londyn po północy” z Lonem Chaneyem w roli głównej, jedyny istniejący oryginalny egzemplarz, sprzedany w 2014 r. prywatnemu kolekcjonerowi za 478 000 dolarów. Był to wówczas najdroższy sprzedany amerykański plakat filmowy; na świecie przebijał go jedynie ten do „Metropolis” Langa, za który zapłacono w 2005 r. 690 000 dolarów, trzy lata później przebił go zaś plakat promujący „Draculę” z 1931 r. (525 800 dolarów), a zrównał się z nim kwotowo poster „Casablanki”.
Nabywcą plakatu „Londynu po północy” okazał się niebawem gitarzysta Metalliki, Kirk Hammett, który zresztą od czasu do czasu pokazuje swoją kolekcję filmowych afiszów (i innych rekwizytów) w różnych muzeach. Zdjęcie, które dołączyłem do wpisu, zostało wykonane w The Royal Ontario Museum cztery lata temu przez autora tego bloga (na stronie więcej fotek stamtąd).
Skąd tak wysoka cena za ten konkretny plakat? Decyduje o tym nie tylko jego unikatowość oraz to, że bogaci ludzie nie mają co robić ze swoimi pieniędzmi, ale również to, że sam film zyskał w międzyczasie status świętego Graala epoki kina niemego. Jedyna znana kopia tego dzieła z 1927 r. spłonęła bowiem w pożarze magazynu MGM w 1965 r. Zrekonstruowana w 2002 r. 45-minutowa wersja to w zasadzie tylko pokaz slajdów.
I wtedy, mówię wam, dodałem ten wpis na Wykopie, w którym bardzo starałem się nie zdradzić za dużo fabuły filmu, ale zdradziłem ją gifem dołączonym do wpisu!
Lon Chaney w filmie „The Unknown” z 1927 r. i noga Paula Desmuke'a.
Dzieło Toda Browninga przez kilkadziesiąt lat uznawane było za zaginione, aż odnalazło się w 1968 r. w paryskich archiwach Cinémathèque française pośród innych taśm oznaczonych jako „nieznane”. Nie spodziewałem się nawet w połowie filmu tak dziwnego, niepokojącego i nieprzyzwoicie wychylającego się – jak na czasy, w których powstał – poza granice przyjętych norm i doświadczeń. Bezręki cyrkowiec Alonso, któremu z racji kalectwa przyszło popisywać się rzucaniem noży za pomocą stóp, jest zakochany w partnerującej mu Nanon. Nanon to kobieta z dziwną fobią – boi się męskich rąk, szczególnie gdy jakiś mężczyzna próbuje jej dotknąć, a rzeczywiście niejeden próbuje. Szczególnie w próbach nie ustaje cyrkowy osiłek Malabar. Nanon odrzuca jednak jego zaloty, najlepiej czuje się zaś w towarzystwie bezrękiego Alonso. Niech was nie zwiedzie jednak ten opis – wydaje się, że w tym melodramacie każdy ma już rozpisaną rolę, a finał będzie baśniowy, ale nic z tych rzeczy, Alonso skrywa bowiem bardzo mroczną tajemnicę.
Gdybym miał opisać dziwność tego filmu, jego „zwichrowanie”, musiałbym zdradzić za dużo fabuły. Można go znaleźć bez kłopotu w internecie (u nas ma tytuł „Demon cyrku”), jest nawet na Wikipedii, zarówno wersja trwająca godzinę i sześć minut, jak i krótsza, ta pierwotna, którą odnaleziono. Później uzupełniono ją o parę innych odkrytych scen.
@pod_sloncem_szatana: Nawet tak nie żartuj :)