Wpis z mikrobloga

Nad pięknym modrym Dunajem. Europa u stóp Złotej Jedenastki

„Anglicy byli obcymi w obcym świecie, pełnym chyżych czerwonych duchów, bowiem takimi właśnie jawili się ubrani w jasnowiśniowe stroje Węgrzy, poruszający się w zabójczym tempie, wykazujący się doskonałymi umiejętnościami i bezbłędnie kończący swe akcje”, pisał po jednym z najbardziej upokarzających wieczorów w historii angielskiej piłki dziennikarz The Times, Geoffrey Green. Egzekucja dokonana na Wembley na dumnych Synach Albionu to tylko jeden z popisów węgierskiej Złotej Jedenastki, ale najbardziej symboliczny. Oto bowiem ojcom współczesnego futbolu, od ponad pół wieku cierpiącym na manię wielkości, zostaje wylany na głowę kubeł zimnej wody. Okazuje się, że na boisku można wymieniać się pozycjami, numery na koszulce niekoniecznie są do nich przyporządkowane, boczni obrońcy wcale nie muszą być przywiązani do własnego pola karnego, a napastnicy to nie tylko egzekutorzy, ale też kreatorzy – dla Anglików to wielkie zaskoczenie. Kim byli ludzie, którzy brutalnie zweryfikowali wyspiarskie spojrzenie na futbol i przez cztery lata bezwzględnie władali europejską piłką?

Co do tego, jaką datę należy uznać za początek tej wielkiej drużyny, opinie są podzielone. Wedle jednej z nich za taki emblematyczny moment może uchodzić mecz Polska–Węgry na Stadionie Wojska Polskiego w Warszawie. Przyjaźń polsko-węgierska kwitła, więc biało-czerwoni byli wtedy częstym rywalem Madziarów. I zawsze stanowili dla nich tło. Nie inaczej było i tym razem, 4 czerwca 1950 roku. To spotkanie było jednak wyjątkowe, stanowiło bowiem początek jednej z najbardziej spektakularnych pass w historii futbolu – Węgrzy pokonali Polaków 5:2 i nie przegrali żadnego z 31 następnych oficjalnych, międzypaństwowych meczów.

Momentu najbardziej znamiennego dla Aranycsapatu, czyli Złotej Jedenastki, należy jednak dopatrywać się raczej kiedy indziej, 10 kwietnia 1949 roku. Madziarzy ulegli wtedy 2:5 Czechosłowacji, ale drużyną po raz pierwszy kierował Gusztáv Sebes, prawdziwy demiurg i wizjoner. Sebes nie był jednak selekcjonerem w klasycznym rozumieniu tego słowa. Od pracy z zawodnikami miał swoich ludzi, on był raczej organizatorem reprezentacji. Charakter jego pracy dobrze oddaje określenie, jakiego Węgrzy używają na selekcjonerów reprezentacji – kapitan związkowy (szövetségi kapitány). Poza tym piastował też stanowisko wiceministra sportu i przewodniczącego Węgierskiego Komitetu Olimpijskiego, a do tego pozostawał w komitywie z najważniejszymi osobami w państwie: dyktatorem Mátyásem Rákosim i ministrem obrony Mihálym Farkasem. To dawało mu niemal nieograniczoną moc.

Sebes postanowił zbudować drużynę narodową wokół robotniczego klubu Kispest, który został przejęty przez armię i przemianowany na Honvéd. W klubie były już dwie gwiazdy: Ferenc Puskás i József Bozsik. Niebawem dołączyli do nich inni. Ferencváros musiał oddać Sándora Kocsisa, Zoltána Czibora i László Budaia, z Vasasu pozyskano Gyulę Lóránta, a z Dorogu – Gyulę Grosicsa. Jakikolwiek sprzeciw prezesów grabionych klubów mógł się dla nich źle skończyć, dlatego nikt nie protestował. Sebes wymyślił, że cały piłkarski potencjał musi być scentralizowany. Oprócz Honvédu przychylnością komunistycznej partii – ze względów politycznych – cieszył się jeszcze tylko MTK, prześladowany przez poprzedni ustrój. Mając przy sobie na co dzień największe gwiazdy piłkarskie i trenerskie (m.in. Mártona Bukoviego, który ulepszył taktykę W-M, oraz Bélę Guttmanna), Sebes mógł spokojnie pracować nad swoim projektem. Równie ważne co kwestie sportowe była czystość ideologiczna i polityczna. Dlatego zawodnikom zmieniano nazwiska i życiorysy, żeby brzmiały bardziej po węgiersku. Puskás na przykład naprawdę nazywał się Purczeld, prawdziwe nazwisko Nándora Higekutiego to Kaltenbrunner, a Sebesa – Scharenpeck. Piłkarze reprezentacji byli hołubieni przez władzę, ale żadnemu nie mogła nawet przyjść do głowy ucieczka za granicę. Na wypadek, gdyby jednak ktoś wpadł na ten głupi pomysł, demonstracyjnie skazano i natychmiast powieszono obrońcę Sándora Szűcsa, który próbował przedostać się do Austrii.

Tak o rządach Sebesa wypowiedział się znawca węgierskiego sportu, Róbert Zsolt: „Nie było złym posunięciem skoncentrowanie władzy w jednym ręku. Ten sam człowiek nagradzał, karał, decydował we wszystkich sprawach, zajmował się drużyną pod względem fachowym. I tak długo trzymał razem piłkarzy, jak długo chciał. Gusztáv Sebes był dobrym trenerem, organizatorem i kierownikiem”. Pierwszy wielki sukces przyszedł w roku 1952, na traktowanym prestiżowo przez państwa bloku komunistycznego turnieju piłkarskim na Igrzyskach Olimpijskich w Helsinkach.

Na fińskich boiskach w miarę wyrównany było tylko pierwsze spotkanie Węgrów, z Rumunią. W kolejnych czterech meczach strzelili 18 bramek, tracąc tylko jedną. Po drodze gładko uporali się na przykład z obrońcami tytułu, Szwecją. Cały turniej w wykonaniu Madziarów był jedną z najbardziej widowiskowych demonstracji siły w historii piłki reprezentacyjnej. Pełen politycznych podtekstów był finał przeciwko Jugosławii. Jugosławia pod rządami Josipa Broza Tito wyłamywała się z idei braterskości bloku państw socjalistycznych. Sebes przed meczem miał powiedzieć swoim graczom: „Telefonował do mnie towarzysz Rakosi. Kazał przekazać, że jeśli pokonacie te wściekłe psy, otrzymacie podwójną premię”. Węgrzy zwyciężyli 2:0. Na wszelki wypadek, gdyby spotkanie miało się potoczyć nie po myśli Rakosiego, transmisji z Helsinek nie przeprowadzono. O wyniku poinformowano już po zakończeniu meczu.

Nikt nie miał wątpliwości, kto jest najsilniejszą drużyną narodową na świecie. Honvéd natomiast uchodził za najlepszą drużynę klubową Europy, chociaż trudno było zweryfikować to twierdzenie, bo nie istniały jeszcze rozgrywki, które obejmowałyby zasięgiem cały kontynent. Jedynemu klubowemu turniejowi tej rangi, mogącemu aspirować do miana ówczesnej Ligi Mistrzów, Pucharowi Mitropa, trudno było odbudować dawną renomę po dziesięcioletniej przerwie spowodowanej wojną. Tak czy inaczej, Węgrzy wydawali się być pewniakiem przez zbliżającymi się mistrzostwami świata.

W 1953 roku do listy sukcesów dopisali triumf w Pucharze Europy Środkowej (zwanym Pucharem Dr. Gerö). Tamta edycja trwała wyjątkowo długo, bo aż pięć lat, w ciągu których pięć ekip (Węgry, Włochy, Szwajcaria, Austria i Czechosłowacja) grało ze sobą, każdy z każdym, systemem „mecz i rewanż”. Co ciekawe, w pierwszej z dwóch amatorskich edycji tych zawodów, rozgrywanej w latach 1929–1930 równolegle z edycją profesjonalną, zwyciężyli Polacy.

Również w roku 1953, a dokładniej 25 listopada, miał miejsce mecz wspomniany na początku. Anglicy, których już sromotna klęska na Mundialu 1950 powinna nauczyć pokory, ciągle wątpili w klasę Złotej Jedenastki. Zaproponowali sparing. Na stadionie Wembley o godzinie 14.15 zgromadziło się 105 tysięcy kibiców. Anglicy u siebie jeszcze nigdy nie przegrali z drużyną zza kanału La Manche, więc wydawało się, że Węgrów – mimo ich niezaprzeczalnej klasy – czeka trudna przeprawa. Nic bardziej mylnego. Drużyna Sebesa rozpoczęła mocno, od gola już w pierwszej minucie. Wyspiarze chwilę później wyrównali, ale po kolejnym kwadransie było już 1:4. Pierwsza połowa ostatecznie zakończyła się wynikiem 2:4, który mógł jeszcze dawać nadzieję gospodarzom. Po przerwie jednak przyjezdni dołożyli jeszcze dwa trafienia. Końcowy wynik brzmiał 3:6. Prawdziwy blamaż Trzech Lwów, niepozbawionych przecież gwiazd – dla Anglii grali Alf Ramsey, Billy Wright, Stanley Matthews czy Stan Mortensen, a trenował ich znakomity Walter Winterbottom. Rewanż odbył się w Budapeszcie, gdzie Anglicy polegli jeszcze wyraźniej, bo aż 1:7.

Spotkanie w Londynie przeszło do historii jako Mecz Stulecia. Może odrobinę na wyrost, wszak był to mecz towarzyski, a wynik nie był szokujący jak na tamte czasy. Potyczka miała jednak wymiar bardzo symboliczny. Węgrzy bezkompromisowo obnażyli wszystkie słabości skostniałej piłki brytyjskiej, izolującej się od kontynentu. Sztywni Anglicy, przyzwyczajeni do krycia indywidualnego, zupełnie nie wiedzieli jak sobie poradzić z płynnie zmieniającymi pozycje rywalami. Popłoch siał Hidegkuti, strzelec trzech bramek – ni to pomocnik, ni to napastnik. Puskás i Kocsis – w teorii napastnicy – długimi fragmentami grali zupełnie jak rozgrywający. Piłkarzom z Wysp ostatecznie takie lanie wyszło na dobre. Zrozumieli, że popularne klasyczne ustawienie W-M, którego ojcem był ich rodak Herbert Chapman, należy odłożyć do lamusa.

Mówiliśmy do tej pory o Złotej Jedenastce jako o całości. Przyjrzyjmy się teraz bliżej konkretnym postaciom tworzącym tę wielką drużynę. W Meczu Stulecia Węgrzy zagrali w zestawieniu: Gyula Grosics, Jenõ Buzánszky, Mihály Lantos, József Bozsik, Gyula Lóránt, József Zakarias, László Budai, Sándor Kocsis, Nándor Hidegkuti, Ferenc Puskás, Zoltán Czibor. Poszczególnych formacji nie oddzielam celowo – trudno było jasno rozgraniczyć obronę od pomocy i pomoc od ataku. Obrońców teoretycznie było trzech, ale często dołączał do nich Zakarias. Napad na papierze był pięcioosobowy, ale Hidegkuti wycofywał się i zadaniami na boisku przypominał raczej wysuniętego środkowego pomocnika. Najbliżej więc tej drużynie było do ustawienia 4-2-4, udoskonalonego potem jeszcze przez Brazylię i znanego jako brasiliana. Nie mogłem sobie odmówić wypunktowania całego składu, bo naprawdę każdy z tych ludzi zasługuje na osobną opowieść. Bardziej szczegółowo zajmiemy się jednak tylko kilkoma z nich.

Najważniejszą postacią środka pola był József Bozsik, rekordzista reprezentacji Węgier pod względem liczby występów. Całą karierę spędził w Honvédzie. Na boisku był jednym z najlepszych zawodników swoich czasów, urzekał techniką, inteligencją i kreatywnością. Poza murawą ujmował sposobem bycia. Swoje wrażenia z obserwowania gry Cucu, jak nazywano Bozsika, tak zanotowali Andrzej Gowarzewski i Grzegorz Stański, autorzy książki Wielcy piłkarze, sławne kluby: „Ustawiał się tak, i to bez pośpiechu, że piłka raz po raz jak zaczarowana trafiała do niego, mimo że adresat był inny i przesyłkę celnie kierowana. A potem następowały różnorodne podania. Ale jakie! Długie na 30–40 metrów, wymierzone niemal z milimetrową dokładnością. Zawsze tam gdzie potrzeba. Niedosiężne dla konkurentów. raz prostopadłe, innym razem krzyżowe, płaskie, górne, bite fałszem”.

O Nándorze Hidegkutim mówiliśmy już jako o kacie Anglików. Nie był to bynajmniej jedyny recital Węgra. Łącznie w drużynie narodowej zdobył aż 39 bramek. To między innymi za jego sprawą dokonała się rewolucja w taktyce piłkarskiej, kiedy Martón Bukovi, trener budapesztańskiego MTK, a w reprezentacji doradca Sebesa, wpadł na pomysł, żeby zawodnika z numerem 9 przesunąć w głąb pola i uczynić z niego ofensywnego pomocnika. Wprawdzie najpierw, kiedy Hidegkuti grywał jeszcze na skrzydle, tę nową pozycję obsadzano Péterem Palotásem. W końcu jednak Hidegkuti pokazał, że świetnie czuje się w tym rejonie boiska i to z nim jako środkowym pomocnikiem Węgrzy odnosili największe sukcesy.

Zoltán Czibor, kolejny z wielkich, najczęściej występował jako lewoskrzydłowy. We wspomnieniach o Złotej Jedenastce może nie pojawia się na pierwszym planie. Niemniej nie należy umniejszać jego zasług. Czibor zaliczył też bardzo udaną, trzyletnią przygodę z Barceloną. Bardziej znanym z Węgrów występujących w Blaugranie jest zapewne Sándor Kocsis, istny bombardier, jeden z najlepiej grających głową piłkarzy w dziejach. Imponujący jest jego dorobek strzelecki w reprezentacji: 75 trafień w 68 spotkaniach! Na mundialu pięciu meczach bramkarzy pokonywał jedenaście. Zmęczony brakiem sukcesów jako trener i słabym zdrowiem (po wypadku samochodowym amputowano mu dwie nogi), popełnił samobójstwo, dowiedziawszy się, że zdiagnozowano u niego nowotwór.

Wszyscy ci zawodnicy w historii futbolu zapisali się złotymi zgłoskami. Sukcesami i popularnością przebił ich jednak Galopujący Major, Ferenc Puskás. Na przypomnienie jego osiągnięć w Realu Madryt będzie jeszcze czas. Skupmy się na razie na grze dla kraju. W reprezentacji upolował 84 bramki, co daje mu drugie miejsce w klasyfikacji najlepszych strzelców reprezentacyjnych wszech czasów. W ojczyźnie go ubóstwiano, ale i krytykowano za pazerność i lenistwo. Nie zmienia to faktu, że był futbolowym geniuszem, a dowództwo nad drużyną sprawował i na boisku, i w szatni.

Z taką drużyną Madziarzy wydawali się murowanym kandydatem do zdobycia złota na szwajcarskich boiskach w 1954 roku. Na horyzoncie nie było widać nikogo, kto miałby przeszkodzić niepokonanej od lat Złotej Jedenastce. Początek mistrzostw przebiegał zgodnie z planem. Węgrzy zmiażdżyli 9:0 Koreę Południową i 8:3 RFN i poczuli się bardzo pewnie. Wygląda na to, że nie przykładali wagi do tego, że szkoleniowiec Niemców, Sepp Herberger, wystawił aż sześciu rezerwowych, zakładając, że z faworytami i tak przegra. Kolejne mecze nadal nie zapowiadały katastrofy. 4:2 z Brazylią i taki sam wynik z Urugwajem nie zaburzyły spokoju Puskása i spółki, bo i nie było ku temu powodów. Zwycięstwo z Urusami wprawdzie nie przyszło bez trudu, ale w końcu był to mistrz świata.

W finale rozgrywanym w Bernie doszło do powtórki z fazy grupowej. Naprzeciw Węgrów ponownie stanęli Niemcy z takimi zawodnikami jak Fritz Walter czy Helmut Rahn. Do finału przystąpili jednak składzie mocno zmienionym w porównaniu z pierwszym spotkaniem. Herberger zmienił bramkarz, dwóch z trzech obrońców, wprowadził Otto Waltera i Maxa Morlocka. Tymczasem po stronie węgierskiej na kontuzję narzekał Puskás. Ostatecznie zagrał. Złośliwi twierdzili, że dlatego, iż nie chciał dopuścić nikogo do podniesienia Pucharu Rimeta.

Wszystkie posunięcia Herbergera okazały się strzałami w dziesiątkę, chociaż to Złota Jedenastka szybko objęła prowadzenie po bramkach Puskása i Czibora. Ku zaskoczeniu tłumów zgromadzonych na stadionie Wankdorf Niemcy wyrównali równie szybko odrobili straty za sprawą Morlocka i Rahna. Niektóre zagrania Węgrów hipnotyzowały publiczność, ale rezultat się nie zmieniał, co frustrowało podopiecznych Sebesa coraz bardziej. W 84. minucie przeżyli szok, wszystkie niewykorzystane sytuacje się zemściły, Helmut Rahn po raz drugi pokonał Grosicsa. Ten cios okazał się decydujący.

O wyniku zadecydowało kilka czynników. Węgrzy zapłacili za trudną drabinkę – żeby znaleźć się w finale, musieli pokonać aktualnych wicemistrzów i mistrzów świata. Po strzeleniu dwóch bramek w finale zaczęli grać na pokaz. Robili tak zawsze przy wyniku 2:0 ze słabszym przeciwnikiem, ale nigdy nikt ich za to nie pokarał tak jak Niemcy. Na domiar złego Puskás z niedoleczonym urazem tracił siły i zaczynał snuć się po boisku, a niemiecki obrońca Jupp Posipal, który znał język węgierski, podsłuchiwał, co mówią do siebie rywale, i przekazywał to kolegom.

Wokół meczu narosło wiele kontrowersji. Przy drugim golu Niemców sędzia nie odgwizdał faulu Otto Waltera na węgierskim golkiperze. Nie uznano też – podobno niesłusznie – wyrównującej bramki Puskása w 87. minucie. Prasa krajów socjalistycznych donosiła, że Niemcy stosowali niedozwolony doping nieznanej postaci. Oskarżenia te podtrzymywał później Puskás w wywiadzie dla France Football. Można by te zarzuty zignorować, uznając, że Węgrzy nie mogli się pogodzić z porażką, gdyby nie to, że historycy sportu twierdzą, iż istotnie są dowody na stosowanie niedozwolonych środków przez graczy z Niemiec Zachodnich. Cóż, o tym mało kto wspomina. W zbiorowej świadomości finał zapisał się jako Cud w Bernie, pamięta się, że potężni Węgrzy przegrali z maluczkimi Niemcami.

Choć po mistrzostwach Madziarzy znowu zanotowali długą serię bez porażki, to klęska z 4 lipca 1954 roku kładła się cieniem na wszystkie ich dokonania jeszcze przez wiele lat. Krążyła plotka, że Węgrzy sprzedali mecz, za co każdy z nich dostał po mercedesie. Na ulice Budapesztu wyszło w proteście kilka tysięcy ludzi. Komuniści, którym reprezentacja służyła za doskonałe narzędzie propagandowe, szukali winnych. Na granicy odegrano scenę gorącego powitania piłkarzy, ale kilka kilometrów dalej, w Győr, wpakowano ich do autokaru i zawieziono na bankiet do Rakosiego, który już tak gorąco ich nie przyjął. Po wszystkim samochody służby bezpieczeństwa rozwoziły zawodników do domów. Bramkarza Grosicsa wkrótce oskarżono o szpiegostwo i zabroniono trenować. Gusztáv Sebes kapitanem związkowym pozostał jeszcze do 1956 roku, ale już od dawna był w ojczyźnie persona non grata.

Pod koniec roku 1956 na Węgrzech wybuchła rewolucja. Kiedy w Budapeszcie dochodziło do rozruchów, Honvéd przebywał akurat w Bilbao, gdzie 1 listopada grał z Athletikiem w Pucharze Mistrzów, odnosząc porażkę 2:3. Kilku zawodników zabrało do Hiszpanii rodziny, wykorzystując otwarte granice. 3 listopada dowiedzieli się, że do stolicy Węgier wjechały radzieckie czołgi, i postanowili poczekać na rozwój sytuacji. Komunistyczne władze nakazały im wycofanie się z rozgrywek, piłkarze odmówili. Rewanż rozegrano w Brukseli, ale sterroryzowani Węgrzy nie byli w stanie grać normalnie, mając w pamięci, co się dzieje w ich kraju. Padł remis 3:3 i Honvéd pożegnał się z pucharami. Nikt jednak nie miał zamiaru wracać do ojczyzny, gdzie trwało powstanie i przelewała się krew. Honvéd poleciał na tournée po Ameryce. Po powrocie na Stary Kontynent wielu zastanawiało się, czy wracać do kraju. W efekcie przez parę tygodni tułali się po Europie, przyjmując zaproszenia na mecze pokazowe. W geście solidarności z rodakami grali w każdym meczu z czarnymi opaskami na ramionach. Za granicą ostatecznie pozostało trzech zawodników: Puskás, Kocsis i Czibor, za co zostali przez FIFA zawieszeni na kilka miesięcy.

Pierwszy na początku trenował w zespole Wiener SC, potem zaoferował swoje usługi Manchesterowi United. Ostatecznie wylądował w Realu Madryt, gdzie współtworzył jedną z najlepszych w historii drużyn klubowych, jeśli nie najlepszą. Santiago Bernabéu obdarzył go dużym kredytem zaufania, bo węgierski tuz miał wówczas kilkanaście kilogramów nadwagi. Puskás szybko jednak pozbył się nadmiaru tłuszczu i w krótkim czasie stał się bożyszczem madryckich kibiców. Bramki strzelał seriami, przez dziewięć lat gry w Realu nazbierał ich 324. Doskonale rozumiał się z Alfredo Di Stéfano. Z Królewskimi zdobył między innymi trzy Puchary Europy i pięć mistrzostw Hiszpanii. Nieźle radził też sobie jako trener – z Panathinaikosem dotarł do finału Pucharu Mistrzów. Jego imię nosi teraz stadion w Budapeszcie, wcześniej znany jako Népstadion.

Czibor i Kocsis powędrowali do Barcelony, gdzie stworzyli niesamowity tercet z Ladislao Kubalą, również urodzonym na Węgrzech, ale od kilkunastu lat przebywającym na emigracji. We trójkę doprowadzili do kataloński klub do zdobycia Pucharu Miast Targowych, dwóch tytułów mistrza kraju i finału Pucharu Mistrzów, przegranego z Benficą. Nie najgorzej powiodło się też Hidegkutiemu, który po zawieszeniu butów na kołku parał się pracą trenera i z Fiorentiną zdobył Puchar Zdobywców Pucharów.

#zpierwszejpilki #pilkanozna
Clermont - Nad pięknym modrym Dunajem. Europa u stóp Złotej Jedenastki



„Anglicy by...

źródło: comment_hAJhoFFyc5Cs7HCC87RFdUmX8QAo58HK.jpg

Pobierz
  • 15
  • Odpowiedz
@Mikka: Cały czas historycy się tym zajmują. Podobno brali środek podawany żołnierzom podczas II WŚ, zawierający metamfetaminę. Sami piłkarze twierdzili, że dostawali tylko zastrzyki z witaminą C (albo tak im się wydawało). Ale drążenie tego chyba nie będzie w smak "górze", więc nawet jeśli będą jakieś dowody, to im więcej czasu minie, tym większa szansa, że będą zamiecione pod dywan.

@Vojtazzz: Wszystko ręcznie. Z PN+ z 2001 roku,
  • Odpowiedz
@Clermont: Mi się właśnie wydaje że z czasem to zostanie wyjaśnione. Może doczekamy się kiedyś oficjalnego mistrzostwa świata dla Węgrów po latach. Wtedy Niemcy będą mieli o jedno mniej ( ).
  • Odpowiedz
Co do dopingu to podobno wielu niemieckich pilkarzy po zdobyciu MŚ zachorowało na żółtaczkę jednak podobno to przez to, że jeden z pilkarzy przywiózł ją ze sobą po turnee z Ameryki Południowej.
  • Odpowiedz