Wpis z mikrobloga

Mój debiut na pierwszych zajęciach na Uniwersytecie Warszawskim wyglądał dość osobliwie. Nie dość, że chlałem całą poprzedzającą je noc na ursynowskich blokach – to jeszcze nie miałem się rano w co przebrać, bo mamusia akurat urządziła sobie gruntowną przepierkę mojej garderoby. Ciuchy mokre – a ja byłem świeżo po konkretnym zaliczeniu gleby w niejasnych mi do końca okolicznościach, co poskutkowało ciężkim zabrudzeniem jasnych dżinsów i pokaźną dziurą na jednym z kolan. Już miałem sobie odpuścić wizytę na uczelni, ale zżerała mnie ogromna ciekawość jakie towarzystwo tam zastanę. Chłopaki ze Strefy próbowali mnie utwierdzić w przekonaniu, że na studiach to na pewno są same lamusy – ale ja znałem paru studenciaków, choćby z wyprawy do Czechosłowacji, więc podejrzewałem, że moje ziomy mijają się z prawdą. Otrzepałem zatem sumiennie spodnie i omotany swoim długim sza(L)iczkiem ruszyłem w drogę. Autobus jak zwykle mi s--------ł, więc na czas nie dojechałem.

Na wokandzie pierwszy tego dnia był angielski – i właśnie już trwał. Zapukałem i wszedłem.... Na sali zapanowała kompletna cisza, kolesie tam obecni popatrzyli na mnie z odrobiną zdziwionej niepewności w oczach, natomiast panienki, zerkając na mnie, rozpoczęły jakieś szeptane komentarze.

Popatrzyłem na te japy – kurna – myślę – faktycznie lipa, ale nauczony nie oceniania innych „z góry” - starałem się walczyć z tzw. efektem pierwszego wrażenia.

W przerwie między zajęciami podbija do mnie koleżka o dość bystrym wyrazie twarzy i zagaduje: - O widzę, że kibicujesz Legii... Ja na to, że a i owszem – no to gość mi się przedstawia – „Popiel jestem. Wiesz, przyjechałem z Kielc – Starzy mnie na siłę chcieli wysłać do Krakowa na Jagiellonkę, ale uparłem się na studia w Warszawie i postawiłem na swoim. Lubię jakoś to miasto.”

Słucham tego wstępu, tak patrzę – nie no – typ raczej w porząsiu... Kielce ?! O ja przepraszam, nic nie wiem o tej miejscowości...

Nie chciało mi się już słuchać naukowych wywodów na wykładach, więc od razu zaproponowałem opcję „po piwku” – na co nowopoznany gostek zareagował entuzjastycznie. Poszliśmy do „Domu bez kantów”. Myślałem, że skoro pomysł piwka należał do mnie – to ja stawiam. Wziąłem cztery, żeby za chwilę nie wracać – patrzę, a Popiel mówi do sklepikary – „sześć poproszę”... Oooo... proszę ja Was – tym mnie ujął do głębi. Myślę sobie, jest gites, to mamy po pięć sztuk, a nie ma jeszcze czternastej... Będzie ciekawy dzień.

Usiedliśmy w takim parku „Pod Prusem”. Przed wojną w tym miejscu stały dwie piękne kamienice bardzo ładnie zmykające skrzyżowanie Krakowskiego z Karową vis a vis hotelu Bristol – ale oczywiście nie zostały odbudowane – stąd powstał taki mały parczek. Zrobili tam dwie alejki na krzyż i postawili niewielki pomnik Bolesława Prusa – niemiłosiernie obsrywany przez gołębie.

I tak siedzimy, ciągniemy „Warszawskie”, bajerzymy... Na rozkładzie lecą klimaty kibicowskie – dowiaduje się, że Popiel kibicuje Koronie, jego przyjacielem jest „M”, jeden z ówczesnych dobrze znanych kiboli MKS-u – ale co najciekawsze, mimo absolutnie negatywnego stosunku Kielc do Legii – on jakoś tą Legią jest zafascynowany i nie kryje do niej szczerej sympatii...

Czas elegancko płynie, już się zmierzcha, ze trzy razy jeszcze obracaliśmy do sklepiszczocha nabić łuski, nie powiem, nałoiliśmy się nienajgorzej. Pytam Kielcucha czy ma gdzie kimać, bo robi się późno, a on mi na to: jakie spanie – ja mieszkam „na Żwirkach” w akademiku, tam już od trzech dni jest niezły balet – jedziesz ze mną...

Nie miałem tego w planie – ale planowanie to lipa, a spontaniczne pijaństwa są chyba najprzyjemniejsze – więc mówię mu: dobra, zajrzę tam na chwilę...

Jadąc tam „175” pokazywałem jak ładnie prezentuje się mój sza(L)iczek powiewający wzdłuż autobusu. Nie spodobało się to pewnemu grubemu typowi, któremu zdaje się troszkę wiało w banie i domagał się zamknięcia okna. Olewaliśmy go równo kręcąc przy okazji bekę z jego nalanej różowej gęby. W końcu typicho nie wytrzymał, zaklął coś głośno i z okrzykiem „ja was kuurwa wychowam!” rzucił się w naszą stronę. Nawet jeszcze sza(L)iczka nie zdążyłem spowrotem wciągnąć – jak Popiel przyskoczył do niego, coś charakterystycznie szczęknęło – i słyszę taki tekścik ściszonym głosem: Dawno fajfusie śledzika nie połknąłeś ? Zoperować cię ?

Patrzę – oż ty w życiu... - Kielcuch z tym gościem stoją stykając się łbami, w ręku ma konkretnego majchra – sprężynkę, której ostrze właśnie robi dołeczek w kurteczce grubasa. Ten z kolei – jak mu do tej pory z mordy biło różem – zrobił się bielutki jak prześcieradło, oczy mu wylazły jak księżyce w pełni i wydukał: Panie ja mam dzieci... - na co mu Popiel przytomnie: dzieci masz – to ******** baranie do domciu, a nie mi tu kręcisz awantury...

He he, to była akcja, dzięki której zrozumiałem dlaczego na kielcowatych mówi się Scyzory...

W autobusie cisza jak po końcu świata. To były takie lata, że uświadczyć na mieście psa – było przejawem wielkiego pecha, więc nikomu z pasażerów nawet do głowy nie wpadło, żeby zawołać „Policja!” albo zaprotestować. Typ biały jak po Vizirze zgubił się na najbliższym przystanku, a my dojechaliśmy w spokoju do tego akademika...

Wbijamy się do tego przybytku – a tam jakiś maksymalny harmider: ktoś biegnie, inni wrzeszczą, murzyni jacyś – koniec świata... Wsiadamy do windy – a tu już lepiej, jakaś totalna szprycha i się do nas uśmiecha. Coś tam do niej kulturalnie zagadałem, lecz załatwiła mnie odmownie. Dlaczego – zrozumiałem to w moment po zobaczeniu swojego odbicia w lustrze.

Popiel prowadzi mnie do pokoju – a tam kolacyjka w składzie dwie panienki i jakiś koleś. Na dzień dobry przepraszam za swój stan wizualny zapewniając o swojej nieskazitelnej duchowości, a słowa te zostały nagrodzone milutkim błyskiem w oku jednej z pań. Siadamy, a ten koleś odgarnia ze sterty pod oknem jakiś koc... Zdębiałem... Trzy skrzynki flaszek – w jednej z osiem butelek „Żytniej”, dwie pozostałe, ledwie napoczęte - to browarek... Jak na cztery osoby – dawka śmiertelna – ale nic, jedziemy...

Ten nowy koleżka, to chyba na co dzień bardzo grzeczny chłopak musiał być, bo po niecałej godzinie wódki zapijanej piwem zaliczył łóżeczko i pozostawał bez kontaktu.

Popiel rozkminił, że proporcje damsko-męskie zrobiły się dobre – więc zarządził, że trzeba coś zjeść. Panienki wybyły do siebie przygotować nam jakiś szamunek – a my ustalaliśmy który którą...

Okazało się, że dziewczyny przytargały ze sobą tyle żarła, że wszyscy po tym jedzeniu przetrzeźwieliśmy. Zaowocowało to tym, że nabrały ochotę na wizytę w dyskotece.

Nie lubiłem tego typu klimatów, ale co było robić. Wlałem sobie pół szklany czystej, sieknąłem to na dwa razy pod p--o – i... Pan Bóg mnie opuścił...

Obok tego akademika były dwie knajpy „Proxima” i „Spartakus”. Do której podbiliśmy – tego nie wiem, natomiast na pewno na bramce usłyszałem: „Ty nie wejdziesz”.

No – ja to nawet skumałem dlaczego i chyba nawet się roześmiałem, nie mniej jednak do Popiela nie dotarło to w najmniejszym choćby stopniu. Rozpoczyna się pyskówka:

- Jak to, kurrwa ?! On jest ze mną !!! Na bramce to nie robi wrażenia: -Taaak, a ty to kto jesteś chłoptasiu ? ... i już zaczynają pracować rączki... Tworzy się przepychanka, za chwilę już się szarpiemy, dziewuchy skowyczą – robi się zbiegowisko. Wiedziałem, że lada moment polegniemy – ale trzeba się było wobec nowopoznanego kumpla jakoś zachować, strzeliłem zatem w mordę pierwszego z brzegu ochroniarza, w ręku Popiela zobaczyłem, nie wiem skąd, bulelkę zamieniającą się z trzaskiem w tulipan, któryś z tych goryli wyciągnął kosę i... potężne uderzenie w kark zakończyło mój kontakt z rzeczywistością...

Po wyeliminowaniu mojej skromnej osoby - cała horda rzuciła się na Kielcucha...

Okazało się, że farta mieliśmy zajebistego, bo świadkiem zajść było sporo ludzi z akademika, więc jak już nas tamci sponiewierali – to znaleźli się dobrzy ludzie, którzy odholowali nas w bezpieczne miejsce.

Rano jak się ocknąłem – za Chiny Ludowe nie mogłem ruszać łbem, co wskazywało, że nocnej wyprawy nie mogę zaliczyć do udanych. Ale to wszystko było małe miki w porównaniu z tym jak wyglądał Popiel... Chłopak najkrócej mówiąc przypominał frontowego żołnierza, który wszedł na minę.

Popatrzyliśmy na siebie i... w śmiech. Wiedzieliśmy, że między nami zrodziła się dobra sztama, na okoliczność której podarowałem mu następnego dnia nowiutki sza(L)iczek. Łaził w nim potem cały czas mieszkając tu w Warszawie- no ale wtedy bardzo się ucieszył i zapewnił, że na ŁYKend zabierze go ze sobą do Kielc pokazać koleżkom. Tak zrobił...

W Kielcach mieszkał drugi Koroniarz, serdeczny przyjaciel Popiela o ksywce Mirozja. Spotkali się w sobotnie popołudnie i na gorąco wymieniali wrażenia z pierwszego tygodnia studiów. Mirozja załapał się na Jagielloński w Krakowie i oprócz tego, że zerżnął parę dupeniek – niczego szczególnego nie przeżył.

Za to Popiel miał o czym opowiadać, a ślady na jego twarzy i szalik Legii będący dlań dowodem uznania - świadczyły, ze rzeczywiście w Warszawie jest znacznie ciekawiej. Chłopaki spili się po maxie, Mirozja oświadczył, że przenosi się do Warszawy i... skończyła im się wódeczka. Wylegli zatem z chawiry po gorzałę do sklepu nocnego na popularnej w Kielcach „Sienkiewce”, czyli ulicy Sienkiewicza pełniącej tam rolę czegoś w rodzaju Starówki. Podbijają do tego monopola, otwieraja drzwi, wejście... a w sklepie absolutna konsterna zgromadzonej tam gawiedzi. Wszyscy wlepiaja wzrok w Popiela. Dlaczego ? Otóż dlatego, że na jego szyi dumnie prezentuje się szalik Legii Warszawa. Chłopaki później twierdzili, że w tym sklepie to byli zwykli goście, nie jacyś tam rasowi kibice, ale towarzystwo podchmielone, więc od razu zaczęło się na ostro: - eee koleżko, nie pomyliłeś się przypadkiem – co to kuurwa ma znaczyć ??!!. Popiel dopiero teraz się obciął co ma na sobie i że jest przecież w Kielcach. - A co, kuurwa, mówi zachowując resztki przytomności – zdobyłem ! Taki koleś mu na to, żeby nie grał w
* – a jak rzeczywiście zdobył ten sza(L)ik – to niech go daje i przed sklepem zaraz go spalą. No to Popiel na takie dictum kazał mu s--------ć. Mirozja właśnie zaczyna czarno widzieć najbliższą przszłość - wtem otwierają się drzwi i do sklepu z dwoma konkretnymi chłopakami wjeżdża ten „M”, o którym Kielcuch nawijał mi w Warszawie. Spojrzał na Popiela: - Co jest, o------o ci ? - Nieee, tamten odpowiada, - zrób tu porządek, mamy wódeczkę to spokojnie pogadamy... „M” coś warknął, towarzycho wyciszyło się biegusiem, a chłopaki poszli dalej pić – przy czym temat był jeden – relacje Popiela z pobytu w Warszawie.

W następnym tygodniu Legia grała swój ligowy mecz w środę na Łazienkowskiej. Mirozja na tę okoliczność olał UJ’ot – i przyjechał z Krakowa koło południa do Sto(L)icy. Odebraliśmy go z Popielem z Centralniaka i pojechaliśmy na Strefę troszkę się wzmocnić. Na godzinę przed meczem byliśmy już na trybunach. Siadałem wtedy zawsze sektor lub dwa na prawo od Żylety. Z kim wtedy graliśmy – za nic w tej chwili nie pamietam, a meczyk zdaje się był średniutki – ważne jest jedno: widziałem jak Popiel i Mirozja chłoną tą atmosferę rozpalonym wzrokiem – no i że po prostu najzwyklej w świecie lubią tą moją Legię. Po meczu wesołym 185 wróciliśmy na Rejony. Towarzyszyła nam taka Marta, która debiutowała w klimatach w wakacje jak zabrałem ja na wyjazd do Zabrza. Trochę tam się działo, a że dziewczyna lubiła mocne wrażenia – od tamtego czasu chodziła na wszystkie mecze w Warszawie. Miała ona zupełnie zakręconą matkę – ultraliberalną jak na tamte czasy, no i jeszcze dwudziestopięcioletnią sublokatorkę ze Starachowic. To wszystko składało się na to, że mieszkanie które zajmowały nazywane było przez wtajemniczonych „Bar Is Open” – nie bez przyczyny naturalnie, bo można tam było przyjść w każdej chwili i spokojnie się dobrze bawić. Zalegliśmy więc u tej Marty, potem wyszliśmy jeszcze uzupełnić zapasy, spotkaliśmy Iwana z kolesiami, którzy też wrócili z meczu, jakieś wspólne piwko, wszystko cacy – potem Kielcuchy znów poszli do Marty, a jak zobaczyłem, że dziewczyny w miarę spożycia są nimi zainteresowane w sensie „konsumpcyjnym”– zawinąłem się na chatę.

Rano koło południa (zajęcia znów poszły się p....) słyszę dzwonek do drzwi. Otwieram – a tu Kielcuchy z Martą. Wchodzą z piwkiem, łykamy i Mirozja zaczyna w ten deseń: - Walę ten Kraków, przenoszę się do Warszawy. Wynajmiemy z Popielem jakiś kwadrat – będzie miodzio. Nie wiedziałem co będzie miodzio, bo nie mogłem przewidzieć tych wspólnych meczów z Aberdeen, Sampdorią czy Manchesterem i wielu innych, ligowych– ale w pełni ten pomysł poparłem.

Mirozja okazał się na tyle obrotny, że jego papiery studenckie za dwa tygodnie były już na naszym Uniwerku. Popiel działał nie mniej sprawnie i załatwił chatę na rogu Mokotowskiej i Hożej przy pl. Trzech Krzyży. Tak się jakoś złożyło, że Mirozja potłuk w Kielcach swoją furę, a siebie przy okazji i przez miesiąc był na zwolnieniu. Popiel zatem wprowadził się na ten wynajęty kwadrat sam. Jego pierwsze trzy tygodnie na nowym miejscu zasługują na szczególne potraktowanie...

Lokum to znajdowało się na poddaszu starej kamienicy przerobionym na ciasne klity, pełniące funkcje mieszkań kwaterunkowych. Jedno z takich mieszkań ktoś wykupił i puszczał w wynajem. Wchodziło się tam przez klatkę schodową z wejściem w bramie – i do trzeciego piętra było normalnie – w miarę czysto, wielkie drzwi przedwojennych mieszkań itp. Piętro czwarte wyglądało już zupełnie inaczej, pachniało wiszącym w powietrzu dramatem i jak się później okazało – żyło własnym życiem. Był tam taki korytarz wijący się przez całe poddasze z przejściem do sąsiedniej kamienicy. Szefem tego korytarza był niejaki Plasterek. Popiel jednak na razie o tym nie wiedział. Przywiózł sobie z Kielc telewizor, jakiś sprzęt grający i masę ciuchów. Kwadrat jak kwadrat – jakiś stolik, obok zwykły fotel, drugi fotel był siedzeniem od Łady, wielkie j-------o, drugie nieco skromniejsze – zwykły materac rzucony w rogu, potężna szafa gdańska – dalej ciasna kuchnia z przepierzeniem, za którym stała kabina prysznicowa. Kibel niestety wspólny - na korytarzu. Pamiętam jak w parę osób opijaliśmy tą przeprowadzkę – a p--o wiadomo – jest moczopędne. Udałem się do tego kibla. Trzeba było przejść niezły kawałek tym mrocznym korytarzem. Po drodze minąłem dwóch chlorków świdrujących mnie spojrzeniem i jakąś naje-baną menelicę gadającą coś do siebie. Wchodzę do kibla i.... o kurrwa !!! no nie sposób było wytrzymać bez odruchów wymiotnych po tym co zobaczyłem, a co dopiero załatwić jakąś potrzebę. Wracam i pytam Popiela gdzie on takie sprawy załatwia, a on na to wskazując palcem przez okno taką jedną kawiarnię: - a tu do „Wilanowskiej” chodzę...

W czasie impry jednak nikt tam schodzić nie zamierzał, a kolesie zaczęli, za aprobatą zresztą gospodarza, sikać do prysznica. Nawet mi to się spodobało, ale jak za kolejną wizytą zobaczyłem, że pod prysznicem jest nasrane – to odbiłem już do chaty.

Następnego dnia nawet udało nam się być na zajęciach. Meta Popiela była blisko uczelni, więc dobrze zaopatrzeni poszliśmy do niego pomelanżować. Wchodzimy na górę – a tu w jego drzwiach szpara... Patrzymy – w------y zamek. Włam. Wchodzimy do środka: telewizora brak, magnetu brak, szafa wywalona na zewnątrz.

Nagle Popiel krzyczy – Kuurwa zayebali mi moje nowe Piramidki !!! Tego nie wyrobiłem i położyłem się z beki. Osobiście nie rozumiałem jak można chodzić w Piramidkach, ale była kiedyś taka bazarowa moda na tego typu spodnie i w Kielcach to był tipes topes...

Kielcuch tymczasem wydzwonił tego gościa – właściciela mieszkania, tamten zaraz przyjechał i pobiegł zaraz na Wilczą (psy) zgłosić włamanie. My tym czasem spokojnie zaczęliśmy rozpracowywać to co przynieśliśmy...

Po jakiejś godzinie wjeżdżają na kwadrat psiaki z tym właścicielem. Popiel już n------y. – I co panu zginęło – pytają go. – Piramidy mi z------i – ten na to.

-Panie, jakie piramidy ?! Popiel wkuurwiony: - No spodnie, kuurwa, takie spodnie, szukajcie moich spodni !!! – Dobrze, poszukamy – pies na to. – Nic panu więcej nie zginęło? – Nie!!! Policaj tak ogarnął ekspozycję butelek wystawioną na stole: - No, widzę że w sumie się pan nie zmartwił, w końcu najważniejsze że sza(L)ik panu zostawili... – Panie, bo pieniądze i sza(L)ik to ja noszę przy sobie – odparował już wyraźnie podkurrwiony Kielcuch. Ja nie wyrobiłem i wyję ze śmiechu. Poszli.

Osuszyliśmy wszystko, zbieram się na chatę – a tu Popiel nie może za mną zamknąć drzwi. Nie dość, że zamek wyłamany, to te się jeszcze jakoś spaczyły i nie można ich domknąć. Z futryny sterczał jakiś wielki gwóźdź, więc po zagięciu go drzwi już się same nie otwierały, ale lipa była totalna. Popiel zatem zadaje mi takie pytanie – Pawełek, troche dygam się tu spać – każdy może wejść, nie wiem kto mnie o--------ł – nie znalazła się by może jakaś giwera... ???

Pomyślałem chwilę – no jak nie jak tak – Giwera, owszem mówię, ale nie na ostre… Nagana miał koleś ze Śródmieścia. Często z nami balował, a że starszy był od nas ze dwadzieścia lat nazywaliśmy go Starzyk. To był człowiek będący absolutnym życiowym anarchistą, egzystujący na permanentnym odpale. Podbiliśmy do niego, ale okazało się, że odkąd rostrzelał bramkarzy w Remoncie (co to była za akcja!!!) – to spluwkę oddał na stałe w depozyt Ogonowi. Z kolei Ogon to mój ziom z podwórka – kompletny wariat, acz z poza środowiska kibicowskiego. Miał taką dewizę, że w życiu trzeba spróbować wszystkiego prócz chłopców – i zgodnie z nią spędzał większość żywota w odmiennych stanach świadomości powodowanych różnymi specyfikami – a, jak to określił, na przekór całemu światu – zapuścił sobie długi warkocz.

Walimy do niego w drzwi – nikt nie otwiera… Z wewnątrz dochodzą dźwięki jakiejś muzy, zresztą wcześniej przycięliśmy, że w oknie paliło się światło – no musi być w środku. Łomoczemy już po maxie – wreszcie otworzył, stanął na progu jakiś taki rozmemłany i jak rozkminił, że to my – wykrztusił z siebie „nie piję!” i p--------ł nam drzwiami przed nosem.

Domyśliłem się, że z nim tegoż wieczoru jest już bardzo słabiutko, ale sprawa jest ważna i trzeba ją załatwić. Skojarzyłem, że co prawda drzwiami Ogon rąbnął efektownie, ale na zamek ich nie zamknął. Naciskamy klamkę – faktycznie otwarte. Wjeżdżamy do środka. Widzimy, że jest mały kociołek – więc stoimy w dużym pokoju i wołamy: - eee, wujek wyłaź, temat załatwiamy i spadamy. – Co jest,
* – słyszymy – nudzi się wam ?. Dobra – sam tego chciał – wbijamy mu się do sypialni – oooo - ale świat jest mały…w łóżeczku Ogona, pod kołderką leży czarnulka z naszego roku, z którą tydzień temu Popielowi coś nie wyszło, a którą ja do Ogona przyprowadziłem na jaranie ze trzy dni wcześniej… Popiel tak popatrzył, ciśnienie mu skoczyło, no ale Ogon nie mógł wiedzieć, że on coś z tą czarnulką świrował – więc się opanował i mówi – Giwerke ponoć przekitrujesz…Potrzebna jest… Ogon tak patrzy, patrzy… - Ale o co się rozchodzi, jaka giwera ??? Widzę, że chłopak jest na niezłym odlocie więc się wciąłem: - No kolta tego potrzebujemy, kumasz? Cztrdziestkępiątkę… - Aaaa, kolta… - Ogoniasty doznał przebłysku – No przecież leży… A co, będziecie czyścić przystanki ? To idę z wami…

- Nie nie – przyhamował go Popiel – Dopiłuj pannę i idź spać.

Rzeczywiście… Skierowałem wzrok za palcem Ogona – spluwa leżała centralnie, na wierzchu położona na wieży magnetofonowej. Zabrałem ją i wyszliśmy. Popiel sprawdził bębenek – pełny. Wyjął jedną spłonę: - Ja p------ę, skąd macie takie naboje ??? - A co – pytam, bo nie znałem się na tych zabawkach. – No człowieku, przecież to są paraliżująco-duszące – w Polsce unikaty… - Możliwe, mówię – Jakby co to u Ogona jest takich jeszcze z setka. Starzykowi ktoś z Reichu z tą giwerą importował… - O
***, no bajer – Popiel nie może wyjść z podziwu…

Robiło się późno, zmordowany byłem więc zawinąłem się od razu do domu. Popiel pojechał do siebie.

Wchodzi do tej swojej jamy – no nie klawo, drzwi z tego gwoździa pu
  • 6
  • Odpowiedz
  • Otrzymuj powiadomienia
    o nowych komentarzach