Wpis z mikrobloga

Dziwnie mieć urlop. Nie jestem starym wygą na rynku pracy - raczej świeżaczkiem. Tak z pięć-sześć lat temu zacząłem łączyć studia z pracą. Po zajęciach leciałem do biura, w sobotę - na 6-tą do biura, a w niedzielę - do 22-ej do biura. Wokół tego kręciło się moje życie. Po studiach zatrudniłem się jeszcze na etacie w innej firmie i w ten sposób przez trzy kolejne lata, do teraz, przepracowywałem 7 dni w tygodniu, czasem od rana do wieczora, manewrując między główną a dodatkową pracą. Było mi to na rękę. Miałem co robić, zarabiałem pieniądze, miałem wymówkę, aby wychodzić wcześniej z imprez (lub wcale się nie pojawiać). Jasne, miewałem sporadyczne wolne na jakieś wyjazdy, ale właśnie - człowiek brał wolne, bo miał jakiś plan na to wolne. A tak to ciągle w mentalności tkwiło, że a to jakaś rzecz jest do załatwienia, a to jakiś obowiązek do dopilnowania, pamiętać, że pobudka o 8-ej najpóźniej, a po pracy przygotować się na dalsze myślenie o pracy. Tyle mi jednak wystarczało do szczęśliwej wegetacji. Nie widziałem w tym nic złego.
Czasy się pozmieniały. Jakoś miesiąc temu, po pięciu latach wiernej służby, zostałem odtrącony od tej dodatkowej fuchy - reverse quiet quitting, chciałoby się rzec. Biuro, o którym pisałem w pierwszym poście na tym koncie, po wielu perypetiach pandemicznych, zostało zamknięte, a moje obowiązki, cóż, powiedzmy, że rozeszły się jak dym papierosowy we mgle. Niby zdalnie, ale jednak ktoś inny. Niby jest praca, ale nie ma. Od tej pory w weekendy czuję się najbardziej zagubiony. Coś, na co ludzie czekają z utęsknieniem, weekendowy odpoczynek, jest mi obojętne, a wręcz czasem napawa mnie lękiem, bo wiem jak się to dla mnie kończy. Taką jakąś... pustką? Nie mam co ze sobą zrobić w te wolne dni, i nie mam też wystarczająco motywacji, by zacząć coś robić, by to wolne miało sens. Bo wolne musi mieć sens, co nie? Na początku łudziłem się, że szybko nauczę się na nowo korzystać z weekendowego oddechu, zająć się sobą, ale póki co to jeszcze nie nastało. Mam listę rzeczy do zrobienia, takich dla siebie, jak każdy, albo rzeczy do obejrzenia, ale gdy człowiek się budzi z pustką, to nie może wykrzesać z siebie na nic motywacji. Jaką pustką? Że czegoś brakuje. Brakuje obowiązku, brakuje odpowiedzialności, brakuje wody do pływania. Wszystko, czego się podejmę, smakuje mi wymuszenie, jakbym to za karę robił. Jedynie chętniej pisuję tutaj, zauważyłem, pod natłokiem przemyśleń i pracy nad sobą, i tyle.
Teraz wziąłem jeszcze urlop na okres świąteczny w głównej pracy. Trochę musiałem, trochę chciałem, nadrobię wszystkie prywatne zaległości i zacznę nowy rok z czystą kartą - naiwnie myślałem. Minął trzeci dzień po świętach, lista siedzi, a ja próbuję wytaszczyć się z łóżka, aby choćby po telefon sięgnąć i muzyczkę jakąś odpalić. Urlop ten okazuje się być jak Paryż, co ze swym syndromem rozczarowuje turystów. Spać po nocach człowiek nie może, jak na jakimś detoksie. Wie, że jutro będzie kolejny stracony dzień z życia poza kontrolą, we własnym wydaniu. Wiem, że to wymaga mojego działania, i pewnie w nowym roku się z tym uporam, przestanę się zmuszać, aby robić rzeczy i czuć się źle, że ich nie robię, ale póki co jest jak jest. Bo wiem, że wolne nie musi mieć sensu, planu. Zatem mała poprawka do początku posta - dziwnie mieć urlop, gdy człowiek oduczył się korzystać z czasu dla siebie.
Jeśli ktoś to czyta, zdecydowanie odradzam takiego trybu życia. Zaprogramować się łatwo, gorzej nałóg rzucić.

Tym razem bez lo-fi, ale mogę polecić post-punkową Motoramę, do słuchania której zainspirowały mnie wspominki z ich koncertu, na który pojechałem parę lat temu.

#gownowpis #przemyslenia
#barloguczuc