Wpis z mikrobloga

#anonimowemirkowyznania
Mam 30 lat, dom, parę mieszkań i firmę generującą około 80k PLN/msc przychodu od czasu covidowej pandemii, a i wcześniej obroty okresowo osiągały takie pułapy (stąd nieruchomości). To bez znaczenia, ale daje kontekst bezradności i spustoszeniu w życiu przez sytuację którą opiszę.

Jestem żonaty od lat, poznaliśmy się bardzo wcześnie kiedy jeszcze byłem "biedakiem" i oszukiwałem na biletach w PKP, związek ok. 10 letni z małżenstwem "po drodze" jako zwykłą formalnością. Dzieci brak.

Moja żona została zdiagnozowana z zaburzeniami osobowości... "z perspektywą" na schizofrenię. Nie przez "Panią psycholog", a podczas dwukrotnego w ciągu roku pobytu w szpitalu psychiatrycznym. Pobytu nie na własne życzenie a w asyście ratowników medycznych, policji i z plakietką zagrożenia życia. Nie chcę wchodzić w szczegóły jak zachowuje się osoba, która z dnia na dzień dostaje epizodu maniakalno-paranoidalnego, w skrócie, to nic ładnego, a sama sytuacja jest wyczerpująca fizycznie i psychicznie, bo wierzcie mi... musicie w tym odsiedzieć z taką osobą swoje, poczekać aż zwariuje totalnie, inaczej ratownicy zwyczajnie odmówią jej przyjęcia (#!$%@?ć koorvy prądem, bo nawet naciski policjantów ich nie ruszają). Za pierwszym razem potrzebowałem dwóch tygodni oglądania Netflixa i patrzenia w ścianę by w ogóle dojść do zmysłów i uspokojenia własnych nerwów. Czy wcześniej były jakiekolwiek oznaki tak głębokich zaburzeń? Nie. Czy spowodowały to narko? Nie. Żona zawsze miała zwiększone poziomy empatii i odczuć związanych ze światem zewnętrznym (prawa zwierząt etc.), ale przez lata było to nic innego jak super pozytywny zestaw cech u kobiety.

Aktualnie jesteśmy jakiś czas po drugiej przygodzie ze szpitalem (#!$%@?ć polskie ratownictwo medyczne x2, tym razem sugerujące "rozwód" kobiecie, która odmawia jedzenia i snu). Za pierwszym razem wróciliśmy do normalnego funkcjonowania praktycznie od razu po wypisie ze szpitala. Do tego stopnia, że zapomniałem o tym całym wydarzeniu. Było świetnie. Naprawialiśmy nawet rzeczy pomiędzy sobą daleko wychodzące poza jej problemy psychiatryczne. Wróciłem do pracy, w ciągu tych paru miesięcy nawet udało mi się powiększyć biz i myśleliśmy o przeprowadzce zagranicę, tak dla przygody.

Teraz... jestem załamany.

Osoba z którą spędziłem dekadę czasu, zbudowałem życie od 0 do naprawdę czegoś wyjątkowego wbrew rozdaniu kart (nie posiadam rodziny, ona też) i z którą mieliśmy rok temu jeszcze wiele planów aktualnie ma problem z zejściem po schodach na dół domu z powodu różnych leków i urojeń. Wybudza mnie parę razy w ciągu nocy, przestraszona (to jest w miare ok scenariusz) lub agresywna (oskarżając mnie o spisek przeciw wszystkiemu). W ciągu dnia jest lepiej, ale mamy cały zestaw paranoi do przejścia i każdy dzień kończę jak maraton. Prowadzę aktualnie biz z domu, ale nawet to nie pomaga. Potrzebujesz gdzieś zadzwonić? Nie teraz, boje się telefonów. Potrzebujesz pojechać do urzędu? Nie teraz, nie możesz zostawić mnie samej. Pojechać razem do urzędu powiecie... Nie, to złe miejsce. Itd.

Nic z tych zachowań nie ma w sobie natomiast już tej "nerwowości" osoby głęboko zaburzonej. Wydaje się jakby jej osobowość zwyczajnie osiadła na tym poziomie paranoi. Są całe godziny gdzie funkcjonuje normalnie, jakby sprawy w ogóle nie było, a za chwilę... łapię ją niszcząca lustra w domu.

Poruszyłem temat rozstania - nie z powodu tego, że "niszczy mi życie" (chociaż de facto... jest tak), a z powodu, że w swojej pokrętnej logice zacząłem myśleć czy to może po prostu moja wina? Moja osoba jakoś generuje w niej szaleństwo, pal licho czemu, ale może? Przez rozstanie rozumiałem też - dam Ci mieszkanie, rozwód, będziemy w kontakcie, ale w innych miejscach, będę pomagać etc. Ale to też nie wchodzi w grę, zdało się tylko spowodować głęboką depresję lub dziwny rodzai agresji "Nigdy nie możemy się rozstać". Poza tym, dalej ją przecież kocham.

Ech... czy ktoś z Was w bliskiej rodzinie miał osoby tak głęboko zaburzone? Jak z tym żyliście? Jak z nimi rozmawialiście? Staram się nie wprowadzać żadnej presji/stresu, to pomaga, ale dosłownie zatrzymało moje życie w punkcie 0. Mam niezapłacone podatki, faktury i miliony nieodebranych połączeń, racjonalna rozmowa nie wchodzi w grę. Szpital? Pff... szkoda słów, w Polsce nie istnieje ochrona zdrowia psychicznego i tyle. Rozwód na siłę? Realnie ją zabije.

#zwiazki #rozowepaski

---
Kliknij tutaj, aby odpowiedzieć w tym wątku anonimowo
Kliknij tutaj, aby wysłać OPowi anonimową wiadomość prywatną
ID: #635d542e9ab149d41b70b90c
Post dodany za pomocą skryptu AnonimoweMirkoWyznania ( https://mirkowyznania.eu ) Zaakceptował: LeVentLeCri
Przekaż darowiznę
  • 14
OdważnyAligator: Współczuję sytuacji... bo wygląda to naprawdę paskudnie i jest po prostu wyniszczające. Żona bierze jakieś leki? Ona jest świadoma że jest chora gdy ma czas bez napadów? Jeśli nie weźmiesz rozwodu to będą dwie osoby poszkodowane versus tylko jedna. Chociaż zdaję sobie sprawę że życie z takim jarzmem może być potem ciężkie do zniesienia. Porozmawiaj z jakimś renomowanym psychiatrą/psychologiem co zrobić zarówno dla siebie jak i dla niej.
---

Zaakceptował:
OdważnyAligator: I jeszcze uzupełnię, ze oczywiście psycholg/psychiatra prywatnie. Tylko dobrze poszukaj takiego z opiniami, zaufanego i sprawdzonego.

Żona nie pracuje? Jak wygląda jej funkcjonowanie w okresach "normalnych"?

Plusem tej całej sytuacji jest to że nie macie dzieci...

Ktoś wyżej dobrze napisał, z Twoją kasą najlepiej rozwieźć sie i zapewnić jej jakąś profesjonalną opiekę, mieszkanie. Ona jest po prostu chora i raczej nie wróci do tego co było kiedyś... Zamęczysz się
---