Wpis z mikrobloga

2056 + 1 = 2057

Tytuł: Cień wiatru
Autor: Carlos Ruiz Zafón
Gatunek: literatura piękna
Ocena: ★★
Tłumacz: Beata Fabjańska-Potapczuk
Z czasem zrezygnowałem z zamiaru napisania listu, by przyjąć tezę, że jeśli już mam sposobić się do pisarskiego fachu, praktyczniej będzie zacząć od arcydzieła.


Tak sobie po zakończonej lekturze, w nawiązaniu do cytatu wyżej, myślę, że może i lepiej by było, gdyby pan Zafón, autor Cienia wiatru skupił się raczej na pisaniu listów niż arcydzieł. Skończyłem tę książkę i zastanawiam się teraz: w zasadzie po co? Do głowy przychodzi mi odpowiedź, że powód może być zbliżony do tego, którym kierowałem się biorąc się za Alchemika pana Coelho. Chciałem zobaczyć czym autor mnie zaskoczy. A zaskoczył mnie nie raz, bo o ile to, że będzie słabo uświadomiłem sobie już mniej więcej po pięćdziesięciu stronach, tak później, wraz z kolejnymi „plot twistami” coraz częściej moją reakcją było: „Co?!”. Przechodzące zresztą później w „Cooo?!”. Nie były to jednak zaskoczenia miłe.

Zastanawiam się też co autor chciał tak naprawdę napisać, bo dla mnie Cień wiatru jako całość wyglądał jakby powstawał mniej więcej w taki sposób: „Pierwszego dnia pan Zafón sięgnął po poradnik Jak konstruować skomplikowaną fabułę. Dla bystrzaków!.Przeczytał go i uznał, że to jest dobre. Drugiego dnia pan Zafón zajrzał do pozycji Jak prowadzić narrację? Ty też to potrafisz!. Przekartkował ją i uznał, że i to jest dobre. Trzeciego dnia przeczytał kilka streszczeń: jakiegoś romansu, kryminału i być może powieści wiktoriańskiej i uznał, że to też jest dobre. Czwartego dnia obejrzał podróżniczy vlog z Barcelony, prezentujący w swej treści bardziej vlogera, niż miasto, bo o mieście to tam było tylko kilka szczegółów, a później (bo nagranie było krótkie) poczytał trochę opisów pani Elizy Orzeszkowej. Pan Zafón uznał, że i to i to też jest dobre. Piątego dnia pan Zafón stworzył fabułę, a szóstego ubrał ją w słowa. Spojrzał na swoje dzieło, i uznał, że jest dobre (choć nie było), ale wymaga jeszcze kilku poprawek, przede wszystkim domknięcia niektórych wątków lub też rezygnacji z nich jeśli nie są potrzebne i nic nie wnoszą. Miał to zrobić kolejnego dnia, ale siódmego dnia – wiadomo – odpoczywał. A ósmego trzeba było już zanieść utwór do wydawcy.”

W tej książce jest wszystko i nic. Ciekawie zapowiadająca się, choć, jak się okazuje, nieskładna fabuła; podniosła, popadająca w irytujący patos narracja; mnogość bohaterów, z których każdy jest taki sam (może poza Ferminem) i nawet mówi tak samo. I coś co (mówię poważnie) bardzo lubię: multum cytatów, trafnych spostrzeżeń i złotych myśli. Cóż jednak z tego, że one tam są, kiedy autor się po nich tylko prześlizguje w momencie, kiedy aż prosi się o eksplorację. No ale wtedy nie zmieściło by się ich aż tyle. To prześlizgiwanie się nie byłoby może i najgorsze, gdyby nie to, że wielokrotnie zaraz po takim fragmencie atmosfera jest rozluźniania żartem. Szkoda, że pan Zafón w czasie tego przypowieściowego tygodnia, w czasie którego pisał Cień wiatru nie przeczytał felietonu pana Umberto Eco o wielokropkach (tytułu nie pamiętam, ale jeśli ktoś jest zainteresowany, mogę poszukać). Pan Eco pisze tam, że autorzy używają czasami wielokropków kiedy się boją albo wstydzą tego, co napisali. U pana Zafóna miejsce wielokropków w mojej opinii zajmują właśnie te żarty, zwykle zresztą kiepskie, a czasami wręcz żenujące. Ech, szkoda słów…

Pan Zafón puszcza też oko do czytelnika podrzucając mu czerwone śledzie. Crème de la crème, przynajmniej do pewnego momentu, było dla mnie


A moment, w którym pan mój crème de la crème trochę jakby skwaśniał, to jedna z kilku scen erotycznych. Również napisanych słabo, ale jeśli w takiej scenie pada zdanie: Moja ręka ześlizgnęła się między jej uda, zacząłem gorączkowo szukać jej ust, przekonany już, że kanibalizm jest najwyższym wcieleniem mądrości, to dla mnie jest to szczyt. Niekoniecznie taki, o jaki w tej scenie chodzi. Zresztą językowo zdarzyło się kilka innych potworków, z których najbardziej wystraszyły mnie wyraziście obojętne rysy twarzy. Mam nadzieję, że nie przyśnią mi się w nocy.

Jak już sobie tak używam, to napiszę jeszcze o scenie, w której


No do czegoś takiego to mnie autor nie przekona w żaden sposób. Nawet za pomocą realizmu magicznego, do którego to gatunku Cień wiatru ponoć należy, w co śmiem jednak mocno wątpić. I jeszcze Barcelona, której w tej powieści jest tyle co Opola u pana Mroza. To znaczy ogranicza się ona li tylko do nazw ulic i wspomnienia jakiegoś budynku (w tym przypadku chyba tylko Sagrada Familia). Miałem ochotę nawet podać w tym miejscu kilka przykładów jak pisać np. o tle w postaci miasta, w którym dzieje się akcja, jak pisać o miłości, erotyce, historii, ale nie kopie się leżącego. Przynajmniej nie za mocno. A te przykłady to, moim zdaniem, byłoby już nieco za mocno. Tyle tylko, że po skończeniu tej książki mam ochotę na przeczytanie (w ramach eksperymentu porównawczego) jakiegoś dzieła pochodzącego z katalogu wydawnictwa z białym „H” wpisanym w czerwony diament. Mam dziwne przeczucie, że mogę odebrać to przyjemniej. Choćby z tego powodu, że – spodziewam się – taka książka nie będzie próbować aspirować do bycia czymś, czym nie jest.

Wpis dodany za pomocą tego skryptu

#bookmeter #literaturapieknabookmeter
Pobierz
źródło: comment_1660511847BOcqczVwLJ2CRMm7DVdtvT.jpg
  • 10
via Wykop Mobilny (Android)
  • 0
@George_Stark: Zafon produkował czytadła, kiedyś moja polonistka mówiła o "literaturze kolejowej". Kupujemy na początkowej stacji PKP czytadło i zapominamy o nim na końcowej stacji.
@George_Stark: 10 lat temu w grudniu czytając tą książkę w Porto w głównym miejscu turystycznym na rzeką, dostawałem kawę za darmo bo szef kawiarni uznał, że inteligencik w okularkach z papierosem na wardze zaczytany w książce ściąga turystów. I serio tak było. Nieliczni amerykanie (bo przecież poza sezonem, ale nadal 20 stopni C) siadali tam gdzie ja choć kawiarenek tam było z pięć na nabrzeżu. Przez tydzień chyba z 10 kaw
@George_Stark: oczywiście stać mnie było na kawę, zresztą sporo pogadałem po angielsku z właścicielem bo się przysiadał z dwa razy. Przyznam też, że jak wypijałem 3 filiżanki + 5 marlboro setek czerwonych to później mało co na zawał nie schodziłem bo Porto to jest tak wertykalne miasto, że szok. Ogólnie fajna anegdota i ciekawe 'studium' marketingu.