Wpis z mikrobloga

#anonimowemirkowyznania
opowiem wam coś, czego inaczej bym nigdy chyba nie opowiedział. Nie jest to coś drastycznego czy jakiegoś żale o coś.

tl:dr


Od podstawówki byłem gnębiony, a jestem z małego miasta. Poprzez gnębienie rozumiem plucie, wyzwiska czy bicie grupą mnie, za to, że w sumie nie wiem, byłem.
Jak już wspomniałem w poprzednim zdaniu jestem z małego miasta - więc po podstawówce poszedłem do jednego z dwóch gimnazjów publicznego, gdzie jak nietrudno się domyślić, trafiła część mojej klasy z podstawówki. Co to oznaczało? Kolejne trzy "cudowne" lata wyzwisk. Do tej pory nie wiem czemu się nie postawiłem.
Zaliczałem przedmioty na styk, moja średnia oscylowała w okolicach 2,5? Pewnie coś takiego. A to prowadzi do kolejnego miejsca. Rodziny, a w szczególności rodziców.

W domu nie miałem wsparcia z powodu wyników w nauce. Byłem ciśnięty o to, że mam się uczyć, ale rodzice mieli gdzieś to, że byłem kozłem ofiarnym. W normalnym, dorosłym życiu jakby szef na was pluł, wyzywał i bił to byście to zgłosili na policję i do prokuratury, zmienili pracę. No ale jak jesteś gówniakiem, który przez pół życia (w tamtym momencie) był gnojony za nic to byście o tym nie wiedzieli. I nie, wtedy nie było powszechnego dostępu do internetu, żeby sobie wejść i poczytać czy i co można w takim wypadku zrobić.

Nadszedł czas szkoły średniej. Poszedłem do jedynej szkoły średniej w mojej mieścinie - bo to był jedyny wybór. Test gimnazjalny poszedł mi ok, świadectwo było strasznie słabe, ale tam i tak dostawał się każdy, bo był wieczne braki w uczniach. Tam było trochę lepiej, bo moi prześladowcy dostali się najpewniej do większego miasta obok, więc nie było wyzwisk, plucia i bicia. Było ignorowanie. Część ludzi ze szkoły mnie kojarzyła czy to z gimnazjum czy podstawówki, a że głownie podpierałem ścianę i się nie wychylałem to i na początku było, jak dla mnie, w porządku. Gdzieś w połowie liceum ponownie nastąpiła powtórka z poprzednich lat, ale na szczęście do matur nie pozostało wiele czasu, więc nie były to zjawiska za częste.

Rodzice i nauczyciele nie reagowali na to co się działo, było tylko ciśnięcie o oceny.
Nadeszły czasy matur i jakoś te matury napisałem, bardziej dzięki głupiemu szczęściu, jak wiedzy.
No i nadszedł ten magiczny czas, gdzie człowiek idzie ewentualnie na studia. Rodzice we mnie nie wierzyli, jak już zaznaczałem no i tym razem też nie kwapili się jakkolwiek mi pomóc uważając, że na studiach nie dam sobie rady i lepiej bym poszedł do pracy.
W wakacje pracowałem i odkładałem kasę, potem poszedłem na zaoczne w innym, dużym mieście. Tam też pracowałem. Okres studiów wspominam miło. Co dwa tygodnie zawalony weekend, w tygodniu praca i nauka.

Studia zakończyłem na poziomie magistra (Po uzyskaniu licencjatu nagle rodzice mówili jak to nie jest ich zasługa... taaaa, zero wsparcia czy to psychicznego czy materialnego, bardzo pomogli, aha).

Studia dobiegły końca i ruszyłem w świat zawodowy. Ja, zniszczony koleś, z fobiami, nienawidzący siebie, świata, ludzi. No i dyplomem magistra. Generalnie nawet nie pracowałem w zawodzie (Filologia angielska specjalizacja pedagogika) wiedząc, że mi się to nie uda - same praktyki wywoływały u mnie napady paniki, jak szedłem do podstawówki "odrobić w polu".

Pracowałem na magazynie, nie budowałem relacji, wynajmowałem pokój w mieszkaniu i moje życie sprowadziło się do praca, dom - dom, praca. Byłem na tym etapie, że codziennie walczyłem z sobą tylko o to, żeby się nie wyhuśtać. Z racji tego, że wynajmowałem pokój w mieszkaniu z innymi ludźmi to jedyne miejsce które przychodziło mi do głowy to cóż - wynajmowany pokój. A tam nie było gdzie za bardzo podczepić się, żeby się udało, a nie coś zniszczyło. Szafa z Ikeii odpadała, żyrandol też średnio się do tego nadawał.

Byłem na jednej czy drugiej terapii, byłem u psychiatrów. Jedyne co dostałem to proszki, dzięki którym nie czułem nic, byłem jak jakiś automat. Jak widzicie małego kotka czy szczeniaczka to wiecie, macie takie "awww" a dla mnie to było "mały pies, uważać, żeby nie zdeptać, bo narobi hałasu". I w sumie tyle.

W wieku 28 lat coś we mnie pękło. Skończył mi się leki, psychiatra co mi je wypisał był na urlopie (To był czerwiec) i... nie wiem, pod wpływem impulsu, czegoś szalonego sprawdziłem swoją zdolność kredytową i w konsekwencji wziąłem kredyt konsumpcyjny na 60k. Dogadałem się z szefem, żeby wziąć zaległe urlopy + bieżący i trochę bezpłatnego i.... przez prawie 3 miesiące podróżowałem, zwiedzałem. Żyłem. Poczułem jakbym z każdym kilometrem zostawiał jakąś część smutku, złości za sobą. W tym czasie byłem i we Francji iw Grecji i w Niemczech i w Hiszpanii, widziałem Malagę, widziałem masę atrakcji turystycznych nocując jak człowiek, podróżując jak człowiek, wydając masę pieniędzy na to żeby doświadczać. Byłem szczęśliwy, tak po prostu, pierwszy raz od 22 lat.

Po powrocie oczywiście była kwestia spłaty kredytu - trochę grosza mi zostało więc ten kawałek bezpłatnego urlopu nie zrobił mi krzywdy. Porobiłem certyfikaty, zrobiłem dodatkowy kierunek, zacząłem być odpowiedzialny za coś więcej jak przerzucanie paczek, kasa zaczynała się zgadzać. Zacząłem dbać o siebie i wychodzić do ludzi. Teraz w wieku 33 lat stwierdzam:
1. Zostały mi ostatnie 3 raty z tego kredytu
2. Poznałem różową
3. Nie potrzebuję żadnych lekarstw.
4. Życie jest piękne

A wszystko co złego mnie spotkało... nie wiem, te przebyte kilometry zabiły. Albo gdzieś tam zgubiłem. I nie zamierzam wracać i szukać.
A i nie chcę się już więcej wyhuśtać czy coś.
Chciałem się tym z wami podzielić i z siebie wyrzucić, zamykając pewien rozdział w moim życiu, tak wiecie...na zawsze i całkiem.

---
Kliknij tutaj, aby odpowiedzieć w tym wątku anonimowo
Kliknij tutaj, aby wysłać OPowi anonimową wiadomość prywatną
ID: #62e968a8fc29d98cefd58f24
Post dodany za pomocą skryptu AnonimoweMirkoWyznania ( https://mirkowyznania.eu ) Zaakceptował: karmelkowa
Przekaż darowiznę
  • 3
  • Odpowiedz