Chciałem sobie ułatwić przyszła chemię, poszedłem się zaszczepić. Na drive'a. W sumie to pojechałem, ale tylko w jedną stronę (nie ufajcie jak mówią, że to jak podjechać do maczka, nie dają cheeseburgera). Efekt? Omdlenie, kolejne godziny wyjęte z życia, musiałem angażować ludzi, by ktoś mnie zebrał i odwiózł do domu, potem następnego dnia wrócić do auto no i kolejny dzień zdychać w domu. Powoli zaczyna mi brakować sił, gdzieś wewnętrznie paznokciem skrobię limit cierpienia, które jestem w stanie wytrzymać. Licząc nowotwór, bordera, chirurgię szczęki i połamane żebra - zaraz stuknie półtorej roku. Bezsilności, polegania na innych, cierpienia nie dającego się zagłuszyć żadnymi lekami. Propos zebra, złamałem kolejne pod namiotami, pojechałem z kumplem się odciąć od świata. Ale żeby nie było nudno - tym razem lewe.
Po prostu mnie to już męczy, wracam na terapię, bo już nie daje z tym wszystkim rady, ryczę na reklamach, mimo zapewnień lekarza, że mam świetne wyniki i przeżyje najgorsza nawet chemię - psychicznie nie daje sobie z tym rady. Z dnia na dzień co raz gorzej. Nie rozgraniczam już świata szpitalno-lecznicego od reszty, już nie pamiętam jak życie wyglądało przed tym wszystkim, jakby zatracić wszystkie wspomnienia i dalej podświadomie się dobijac.
Nie rak zabija, tylko psychika, przynajmniej w moim wypadku.
Miałem już ambicje, miałem plan na życie, wyszło tak samo jak półtorej roku temu. Chociaż teraz kompletnie nie mógłem nic z tym zrobić, chociaż bardzo chciałem. To jeszcze gorsze.
W środę mam rezonans, w piątek zbiera się konsylium i w przyszłym tygodniu będę miał informacje na temat leczenia dalszego, aczkolwiek chemia to pewniaczek. Z moim uwielbieniem do naruszania warstwy skórnej, czeka mnie kilka legendarnych omdleń, #!$%@? wie co jeszcze.
Mirki, macie w życiu osoby, których nie możecie zapomnieć pomimo upływu wielu lat? Chodzi mi o jakieś platoniczne miłości, obiekty westchnień. Ja do tej pory nie mogę sobie z tym poradzić, nawet zajęcie się czymś nie pomaga
Powoli zaczyna mi brakować sił, gdzieś wewnętrznie paznokciem skrobię limit cierpienia, które jestem w stanie wytrzymać. Licząc nowotwór, bordera, chirurgię szczęki i połamane żebra - zaraz stuknie półtorej roku.
Bezsilności, polegania na innych, cierpienia nie dającego się zagłuszyć żadnymi lekami.
Propos zebra, złamałem kolejne pod namiotami, pojechałem z kumplem się odciąć od świata. Ale żeby nie było nudno - tym razem lewe.
Po prostu mnie to już męczy, wracam na terapię, bo już nie daje z tym wszystkim rady, ryczę na reklamach, mimo zapewnień lekarza, że mam świetne wyniki i przeżyje najgorsza nawet chemię - psychicznie nie daje sobie z tym rady. Z dnia na dzień co raz gorzej.
Nie rozgraniczam już świata szpitalno-lecznicego od reszty, już nie pamiętam jak życie wyglądało przed tym wszystkim, jakby zatracić wszystkie wspomnienia i dalej podświadomie się dobijac.
Nie rak zabija, tylko psychika, przynajmniej w moim wypadku.
Miałem już ambicje, miałem plan na życie, wyszło tak samo jak półtorej roku temu. Chociaż teraz kompletnie nie mógłem nic z tym zrobić, chociaż bardzo chciałem. To jeszcze gorsze.
W środę mam rezonans, w piątek zbiera się konsylium i w przyszłym tygodniu będę miał informacje na temat leczenia dalszego, aczkolwiek chemia to pewniaczek. Z moim uwielbieniem do naruszania warstwy skórnej, czeka mnie kilka legendarnych omdleń, #!$%@? wie co jeszcze.
#borderline #rakjadra #nowotwory ##!$%@?