Wpis z mikrobloga

665 + 1 = 666

Tytuł: Oddział chorych na raka
Autor: Aleksander Sołżenicyn
Gatunek: literatura piękna
Ocena: ★★★★★★★★★

Wiele razy zastanawiałem się - a teraz szczególnie często - jaka właściwie jest najwyższa cena życia? Jaką cenę można zapłacić, a jakiej już nie? Życie jest najcenniejszą wartością, bo człowiek żyje tylko raz... A więc - trzymaj się życia za wszelką cenę... W łagrze wielu z nas zrozumiało, że zdrada, wydawanie na śmierć dobrych i bezbronnych ludzi, to zbyt wysoka cena, że nasze życie nie jest jej warte. Lecz gdy mówiliśmy o służalczości, wazeliniarstwie, kłamstwie - zdania były podzielone, nawet w łagrze ludzie twierdzili, że taką cenę można jeszcze zapłacić. No dobrze, a jeśli za ocalenie życia trzeba zapłacić tym wszystkim, co nadaje mu barwę, zapach urok? Jeśli to ocalone życie sprowadza się do trawienia, oddychania, czynności mięśni i mózgu - i niczego więcej? Jeśli człowiek staje się jedynie chodzącym układem fizjologicznym? Czy ta cena nie jest zbyt wysoka? Czy to nie ironia losu?


Nie odebrałem tej książki tak, jak ogólnie podaje się w opisach, jako krytykę na ZSRR lub ogólnie totalitaryzm. Może jest tak, że autor, który spędził część swojego życia wręcz prosi się o taką interpretację w oczach krytyków. Może jest tak, że w myśl powiedzenia "syty głodnego nie zrozumie" nie znam takiego życia z autopsji. A i mało z opowieści. Może jest tak, że ta krytyka była mocno zawoalowana w jakichś metaforach, których nie pojąłem. Może jest tak, że kiepsko uważałem w szkole na języku polskim i nie umiem "prawidłowo" interpretować literatury. Może jest tak, że te lekcje języka polskiego były kiepskie i, mimo, że uważałem całkiem wystarczająco, nie nauczyły mnie tego. Albo zwyczajnie odbieram to co czytam przez pryzmat swoich własnych doświadczeń, przemyśleń i spostrzeżeń.

Dla mnie ta książka jest bardzo egzystencjalna. Bo takie problemy w niej są poruszane - jak choćby ten z cytatu powyżej (co też skłoniło mnie do zawarcia części rozważań w poprzednim akapicie). Ale jest też między innymi o rozczarowaniu, kiedy to, co przez całe dotychczasowe życie wkładano nam do głowy - jakieś wartości, schematy czy idee, nie wytrzymuje zderzenia z rzeczywistością (rozmowa Jury z ojcem o kasjerkach), o tym jak na postrzeganie świata wpływa to, co do tej pory przeżyliśmy (zakup koszuli przez bezimiennego człowieka w domu towarowym), o tym ile można poświęcić tylko dlatego, że w coś się wierzy i tego chce (rozmowa na ławce z Szułubinem). Choć zwykle bez dawania odpowiedzi. Co nie znaczy, że wspomniana krytyka ZSRR w opowieści się nie pojawia - ona tam jest, ale w moim odbiorze jako tło, a nawet dygresja. To wszystko razem sprawia, że jest to dzieło bardzo uniwersalne.

Sama historia nie jest skomplikowana - ot, oddział dla chorych na raka, rok 1955, gdzieś w głębi Związku Radzieckiego - wiadomo tyle, że trzy tysiące kilometrów od Moskwy. Problemy charakterystyczne dla tamtego miejsca i okresu - brak praktycznie wszystkiego, biurokracja, dobro kolektywu nad dobrem jednostki i tak dalej. Na tym oddziale pacjenci. Różni, pochodzący z różnych miejsc, z różnych klas (które kiedyś, już niedługo, w świetlanej przyszłości zanikną). Każda z nich wyrazista, z własną historią, problemami i podejściem do życia. Żadna chyba nie jest jednoznacznie zła ani dobra, co czyni je bardzo ludzkimi.
Literacko całkiem w porządku. "Oddział..." nie jest napisany jakimś wzniosłym, patetycznym językiem. Raczej taka zwykła historia, opowiadana przez kogoś, kto coś przeżył, wie co chce powiedzieć. Częste porównania do rzeczy i zjawisk codziennego występowania i użytku zbliżają do historii - bardzo mi się one podobały. Znalazłem też fragmenty, które z całą odpowiedzialnością mogę nazwać perełkami - szczególnie w przedostatnim rozdziale - jak wiewiórka biegnąca w bębenku-kołowrotku, czy opis jedzenia szaszłyka(!). Nie przeszkadza nawet kilka niedokończonych, a czasami nawet urwanych wątków. Jedno, co sprawiło mi trochę problemów, ale to standard w rosyjskiej literaturze, to powiązanie imion z bohaterami - te wszystkie patronimiki, imiona, nazwiska, pseudonimy, zdrobnienia. Jest to piękna rzecz w tym języku, ale mnie - produktowi raczej zachodniej niż wschodniej kultury mocno utrudnia odbiór. Z resztą chyba nie tylko mnie - Amor Towels poświęcił osobny przypis temu problemowi w swoim "Dżentelmenie w Moskwie".

Podsumowując. Mimo, że temat ciężki, książka też niełatwa, to zdecydowanie była warta poświęconego czasu. Na pewno wrócę do autora, ale dopiero za jakiś czas. Teraz dla kontrastu, mojego zdrowia psychicznego, dobrego nastroju i samopoczucia czas na coś lżejszego.

Wpis dodany za pomocą tego skryptu

#bookmeter
Pobierz
źródło: comment_1617746389o5xNdtEUsDWNI6NzgoGmt8.jpg