Wpis z mikrobloga

#anime #bajeksto
89/100

Memories (1995), film(y), 3x~40min.
studia Madhouse, 4°C

Wszelkie teksty opiewające tę antologię filmów wyprodukowanych przez p. Katsuhiro Otomo wydają mi się bezbrzeżnie nieszczere z bardzo prostego powodu – sięga się po te trzy filmy w zasadzie w ramach transakcji wiązanej, bo gros uwagi przyciągał, przyciąga i przyciągać będzie pierwszy z nich, Magnetic Rose, dzieło studio 4°C, reżyserowane przez p. Morimoto na podstawie scenariusza p. Satoshiego Kona, udźwiękowione dłońmi p. Yoko Kanno. Pozostałe dwa dziełka to w zasadzie nawet nie deserki. W zdaniu ‘zjedz mięso, ziemniaki zostaw’ dwa pozostałe filmy bezsprzecznie przyjmują rolę ziemniaków, jakkolwiek są świeże technicznie, Magnetic Rose je przygniata. Nie znaczy to od razu, żeby dać sobie z nimi spokój, Czytelnicy. Nawykli do zbędnego wysiłku przez czytanie od kilkunastu tygodni tych tekstów zapewne sięgniecie i po Stink Bomb oraz nawet po Cannon Fodder, pozostałe składowe.

Ale my tu nie o bredniach dzisiaj będziemy rozmawiać, tylko o Magnetic Rose. Słowem – cudo. Wybitnie skomponowana historia nigdy się nie dłuży, dzięki przystępnemu formatowi około czterdziestu minut nie ma nawet do tego prawa. Opatrzona w jedną z najzręczniejszych i najkreatywniejszych opraw graficznych i muzycznych swoich czasów, Magnetic Rose to historia załogi kosmicznej śmieciarki, sygnałem ratunkowym wezwanych na pomoc osamotnionej stacji, z pozoru całkowicie wyludnionej, a należącej kiedyś do diwy operowej. Z niewiadomych przyczyn, stację otaczają szczątki wielu innych statków, czego przyczynę postarają się odnaleźć na samej stacji Heinz i Miguel, załoganci śmieciarki. Znikąd zaczynają pojawiać się wokół nich dowody tego, że słynna diwa albo wcale nie jest martwa, albo wezwani na pomoc śmieciarze zaczynają tracić na stacji rozum.

Czego tu nie ma! Przypatrujemy się widowisku jak najbardziej w guście Solaris, humorzastemu i wysmakowanemu, pełnemu świetnej muzyki wprost z operowych desek, a przede wszystkim pełnego niebanalnej reżyserii i wręcz złudnie swobodnej animacji, jednej z najpłynniejszych i najdogłębniejszych, które było mi dane w anime zobaczyć. Zwidy, którym ulegną Heinz i Miguel, to już Konowska poezja, jawny przedsmak Perfect Blue, dzieło bezdyskusyjnie ponadczasowe. W gatunku sci-fi anime – lepiej chyba nie traficie, i mówię to jak najzupełniej poważnie.

A potem przychodzi nam zapoznać się z dziełami już bezpośrednio rąk p. Otomo. Najwidoczniej temu twórcy nie uda się już zrzucić narzuconych samodzielnie kajdan Akiry, bowiem Stink Bomb wygląda i ogląda się bardzo podobnie. To historia szeregowego pracownika pewnego laboratorium chemicznego, który połyka eksperymentalną próbkę, biorąc ją za najnowszy lek na przeziębienie. W rezultacie, jego ciało zaczyna morderczo wręcz cuchnąć, a promień rażenia smrodu rozszerza się coraz bardziej. Pracownik rusza dostarczyć zabójczy lek do centrali w Tokio, nie wspomniawszy słowem, że go zażył. I oto zaczyna się sekwencja iście Akirowska – będzie usiłował się dostać z punktu A do punktu B, po drodze mierząc się z kolejnymi próbami wojska i policji w celu powstrzymania śmiercionośnego człowieka. Cudownymi zbiegami szczęścia, naturalnie, nie uda im się odstrzelić natręta.

Rozumiecie, tak śmierdzi, że wszystko wokół pada, maski gazowe nie wyrabiają, wojsko nie daje rady go uśmiercić, nawet natrętna Ameryka, mieszająca się w japońskie sprawy, pada ofiarą smrodu. Ponoć to historyjka nawet zabawna, ale najwidoczniej nie udało mi się humoru w niej czającego się dostrzec. Z technicznego punktu widzenia – to rozbudowana scena ucieczki nie z, lecz do – a zatem reżyserowana inaczej, chociaż mimo wszystko wielce udatnie. Być może nawet Stink Bomb miałby jakiekolwiek szanse zaistnieć, gdyby nie felerne zestawienie go z Magnetic Rose.

A na koniec dzieło eksperymentalne, Cannon Fodder. Narysowana jakby na jednym ujęciu animacja wykonana w najmniej konwencjonalnym stylu traktuje o ruchomym mieście, składającym się głównie z różnych rozmiarów dział i armat, wymierzonych w niewidocznego wroga. Puste oczy i czerwone nosy bohaterów straszą podczas tego nachalnie alegorycznego seansu, wymierzonego w bezsens wojskowości jako takiej. Ponownie, jestem w stanie docenić wysiłek artystyczny produkcji, jednak z trzech składowych wypada w moich oczach najsłabiej, najmniej szczerze, a eksperyment wizualny nie przypadł mi do gustu zupełnie.

Kochani Czytelnicy, teksty o Memories to przypiski do krótkiego zdania – biegiem marsz oglądać Magnetic Rose. Tutaj niechaj padają rozmaite dalsze zapewnienia o niewątpliwej jakości tego seansu, a dodatkowo zaopatrzone w kilka nieco pobłażliwych zdań rzuconych w kierunku Stink Bomb i Cannon Fodder. P. Otomo dziękuję za jego skłonność do inicjowania tego typu antologii, i na tym się moja wdzięczność kończy. To producent lepszy niż reżyser, czego przykładem niechaj będzie teraz i na zawsze Memories.
tobaccotobacco - #anime #bajeksto
89/100

Memories (1995), film(y), 3x~40min. 
st...

źródło: comment_HU4x54nPYMwfhNYDvds1d9ZSvs1CDr9q.jpg

Pobierz
  • 1
  • Odpowiedz
  • Otrzymuj powiadomienia
    o nowych komentarzach

@tobaccotobacco:
Magnetic - wiadomo.

Stink Bomb - oglądało mi się bardzo dobrze gdzieś do połowy. Po półmetku w historii odpadła kierownica i odjechaliśmy poboczem, a potem bezdrożami, w stronę absurdu. Niestety, po drodze zgubił się humor i z pokerface oglądałem dalszą potyczkę skomasowanego amerykańsko-japońskiego wojska ze śmierdzielem.

Cannon Fodder - zagubiło się w przesłaniu. Mamy tam jasny przekaz. I niewiele więcej. W ogóle to gdybym oglądał to z dubbingiem, to
  • Odpowiedz