Wpis z mikrobloga

#godelpoleca #muzyka #soul #wykwintneprogresjeakordow

#dekadawmuzyce - podsumowanie ostatnich 10 lat w muzyce.

Albumy

#15
Solange - When I Get Home

Gatunki: art-pop, neo-soul, ambient pop
RIYL: Frank Ocean, Joni Mitchell, Shugie Otis, Spike Lee, koszulki bez logo, wodę z cytryną

"puść coś lekkiego, spokojnego, na wybudzenie" - już przestałem liczyć, który to już raz z kolei, usłyszałem taką prośbę w niedzielny poranek.
za każdym, ale to za każdym razem, moje pierwsze dwie-trzy propozycje spotykają się z dezaprobatą i chęcią wyrzucenia z domu razem ze sprzętem grającym, okraszoną szyderczym komentarzykiem ("co? na porcysie polecali?", "miało być na wybudzenie, a nie na uśpienie"). tak dla ciekawostki - kompromis i tak zawsze odnajdujemy w jakimś TLC, czy innym klasycznym r&b.
dlatego pomyślałem sobie o czymś z podobnej bajki, czyli When i Get Home. jednak puszczając w obieg tegoroczny album Solange, usłyszałem coś w rodzaju - "miało być coś spokojnego... a nie miliony akordów na sekundę".
i wtedy zrozumiałem, że to co miało być sarkazmem, nieświadomie uderzyło w oczywiste sedno sytuacji. bo w dużej mierze, każdy z nas, szuka w muzyce podobnych odczuć, emocji. traktuje jej objęcia jak zawsze gotowy na nasze przybycie azyl, szybką pigułkę na dogranie się pod nasz nastrój, szybką wycieczkę spełniającą nasze zachcianki. możemy błądzić w tych poszukiwaniach, zmuszać się do przewartościowań, ale pewnych mechanizmów nie oszukamy i każdy z nas, koniec końców, w zgodzie ze sobą, odnajdzie "swoją Atlante" na innej głębokości.

i tak to jest.
muzyka dająca mi błogą ulgę, przenosząca do innego świata i pozwalająca na "pastoralne wyciszenie", układając myśli w płynną całość, dla innych stanowi barierę, sztywną ścianę, której nie mogą przeskoczyć, ani obejść. to co odczuwam czysto intuicyjnie, to co sprawia wrażenie, że jest już ze mną od urodzenia (albo od śmierci?), dla innych staje się przymusową czynnością, w której nie widzą, i mogą nigdy nie dostrzec większego sensu. a mówimy tu tylko o pozorności samego "odsłuchu". dlatego pal licho wydźwięk, próbę zogniskowania w kilkudziesięciu wersach emancypacyjnej problematyki , rozdzierania osobowości i "własnego ja" z rodzinnego albumu, i frustrującej nierozerwalności pergaminu własnego pochodzenia zza pięciolinii świadomej dorosłości. to uszlachetnia, dopełnia i dodaje kilka oczek w końcowej wycenie, ale żeby rozjaśnić jeszcze dogłębniej - dla mnie taka muzyka mogłaby nie mieć słów, a i tak bym zrozumiał co autorka miała na myśli, docierając tam gdzie trzeba.

także skupiając się już na stricte kompozytorskiej wrażliwości...
"When I Get Home" jest dla mnie właśnie przykładem takiego lekkiego, dającego ukojenie albumu. jest zestawem piosenek, które gładko i bezinwazyjnie wdzierają się do moich aparatów percepcji. jest jednolitym manifestem wyrytym na powierzchni układanych tonacji, o słowno-piśmienniczej nieuchwytności, płynących z głębi serca uczuć. jest zbiorem fonetycznie abstrakcyjnych deklaracji, dla których miałem z góry przygotowanie odpowiednie posłanie w "emocjonalnym pokoiku". zanurzam się w nim bez grymasu i żadnego ale, podziwiając każdą sekundę tej audio-terapeutycznej uczty bratającej ambientową zachowawczość z soulową szczerością, przygotowaną przez bardziej utalentowaną siostrę Knowles.
kupuję wszystkie bilety i siadam w pierwszym rzędzie, patrząc na ten minimalistyczny, letargiczny bunt wzniecony o odzyskanie zagubionego ja, podniesiony do muzealnej monumentalności i spływający artystycznym strumieniem świadomości prosto do surowego dna introspektywnych wizji.
jestem tylko ciekawy jak ten "materiał" będzie smakował, gdy odpowiednio we mnie zrezonuje i dojrzeje, bo zostanie ze mną na pewno na długie lata. obstawiam, że tylko na plus, w który nie będzie trzeba już klikać.
  • 3