Wpis z mikrobloga

#anime #bajeksto
67/100

Haibane Renmei (2002), TV, 1-cour
studio Radix

Osobą kultową na przełomie tysiącleci był p. ABe (sic). Pierwotnie graficiarz, później mangaka i projektant postaci, współtwórca dzieł pokroju Lain, czy Texhnolyze. Zazwyczaj współtworzył z grupką dobranych kolegów z branży – pp. producentem Uedą, reżyserem Nakamurą, scenarzystą Konaką. Gdyby nie śmierć p. Nakamury na raka trzustki, zapewne przyszłoby nam zobaczyć kolejne wielkie dzieło grupy – Desperę. Zamiast sięgać po te klasyki, zerknijmy na dzieło raczej przez historię mało pamiętane, a reżyserowane przez jednego ze współpracowników grupy, p. Tomokazu Tokoro.

Ze wszystkich projektów p. ABe, ten jest chyba najbardziej melancholijny i wygaszony, mimo kilku okazji dla intensywnych porywów serca. Haibane Renmei traktuje o społeczności haibane (szaropiórych), zamieszkujących okolice miasta Glie, otoczonego zakazanym murem. Haibane klują się z kokonów z niejasnym wrażeniem poprzedniego życia, po czym przeżywają bolesne wyżynanie się skrzydeł z pleców, a na ostatek otrzymują złociste pierścienie, lewitujące nad głową, znamionujące ich przynależność do haibane renmei – federacji szaropiórych. Wydawać by się mogło, że opisuję anioły, lecz ta nazwa nigdy się nie pojawia.

Naszą bohaterką jest najnowsza z haibane, Rakka, słusznie zdezorientowana nowym życiem. Uczy się w gronie starszych stażem haibane, na których czele stoi wiecznie ćmiąca papierosa Reki, jak wyglądać będzie jej nowa rutyna. Haibane muszą pracować. Haibane nie mogą posiadać ani pieniędzy, ani nowych przedmiotów. Stąd, zazwyczaj pracują za używane rzeczy, pomagając ludzkim mieszkańcom Glie w różnych zajęciach. Haibane nie mogą się zbliżać, a już na pewno nie mogą dotykać otaczającego miasto muru. Na czele ich federacji stoi kasta zamaskowanych kapłanów w ciężkich szatach, dbająca o ład wśród szaropiórych, do których nie wolno się odezwać słowem, jeżeli sami sobie tego nie życzą. Cierpliwością i pracą, dzięki pogodzeniu się z losem, haibane mogą zasłużyć sobie na dzień odlotu.

Nikt nie wie, gdzie odlatują, jednak nigdy nie wracają. Nie wolno jednak z tego powodu rozpaczać, czego z trudem, jednak także z cierpliwością i łagodnością (wyrażaną po japońsku krótkim 'yasashii') będą uczyć Rakkę jej nowi przyjaciele. Serial ten ma w sobie dużo onirycznej atmosfery, ostatecznie jednak nie oddala się zbytnio od ni to morału, ni to myśli wiodącej – należy doceniać ulotne chwile, jednak za żadne skarby nie wolno ich próbować zatrzymywać przy sobie. Niechaj wszystko płynie swoim rytmem, by wreszcie mogło ulecieć. Kto tego nie rozumie, ten jest przykuty do miasta Glie grzechem, objawiającym się jako czarne plamy na piórach. Jest w tym dużo nienachalnej, dojrzałej mądrości, którą nie śmiem zbywać mianem ‘orientalnej.’

A przy tym serial wygląda bardzo podobnie do omawianego ostatnio Kino no Tabi, biorąc pod uwagę paletę barw i bury filtr. Nieporównywalnie odmienne są projekty postaci, typowe dla autora. Anielskość bohaterek (i kilku bohaterów) to motyw wyjątkowo sympatyczny, przemyślany pod względem praktycznym i eksplorowany w serialu. Autentycznie dobry pomysł, drodzy Czytelnicy, aż dziw bierze – serial powstał w wiadomych latach. Soundtrack raczej urokliwy, o sympatycznym, sielskim brzmieniu. Dużo na skrzypce, piszczałki, nieodłączny fortepian.

Mamy do czynienia z nietypową kromką życia, umiejscowioną wewnątrz religijnej metafory, a stanowiącą o tym, jak dosięgnąć nieba. Ogląda się to całym sercem, dając się kołysać podczas scen spokojnych i współczując bohaterom podczas scen dysonansu. Nie dzieją się tu nigdy wielkie tragedie, poza tymi, które ściągamy na własne głowy. W tryptyku Lain-Tex-Haibane plasuje się ta ostatnia produkcja jako najmniej znana, a zarazem najsubtelniejsza, najbardziej optymistyczna z nich. Sięgajcie po serial bez zastanowienia.
Pobierz tobaccotobacco - #anime #bajeksto
67/100

Haibane Renmei (2002), TV, 1-cour
studi...
źródło: comment_YuYNzbN6Qma2UviezyDSAmI9sLhGHoE4.jpg
  • 3