Wpis z mikrobloga

Pamiętam taką nockę. Końcówka kwietnia, jeszcze nie jakoś specjalnie ciepło, ale już bliżej w odczuciu do lata - idealna pogoda na przystanięcie w polarze przy drzwiach i wyglądanie kolejnych karetek, zwożących pacjentów z typową, piątkową przypadłością. Już trzech nam chyba takich pod kroplówkami trzeźwiało, na szczęście zaskakująco spokojnych. Praca parła na przód, krzesełka na poczekalni mozolnie pustoszały, ludzie pliczkami recept machali nam na pożegnanie i życzyli dobrej nocy. Pamiętam, że myślałam sobie wtedy, że ta nocka nie zapowiada się szczególnie źle.
Telefon dostaliśmy po 23. Wypadek komunikacyjny, poszkodowany w ciężkim stanie, podejrzenie poparzenia żrącą substancją.
Zanim jeszcze karetka zdążyła pojawić się na podjeździe, już mieliśmy w sali reanimacyjnej przygotowany sprzęt i personel (choć zdecydowanie okrojony, bo przecież logiką dyrektorów na nocach nic się nie dzieje i nie potrzeba tylu ludzi, co na dniówkach). Ocena sytuacji - skąd leje się krew, jaka powierzchnia poparzenia, jakie inne dolegliwości, czy wciąż wydolny krążeniowo-oddechowo; jednym uchem wysłuchiwanie tego, co mówią ratownicy, drugą tego, co już zleca lekarz.
Intubacja, leki, zaopatrywanie olbrzymiego złamania na nodze, próba nie poślizgnięcia się na krwi wokół. Krótkie polecenia, cisza przerywana pikaniem monitora.
Maseczka dawała tyle, co nic. Oczy łzawiły, gdy nachylałam się do założenia wkłucia obwodowego, gdy podawałam leki - pacjent wręcz parował tym, co zdążyło się na niego niedawno wylać; opary wypełniły pomieszczenie do tego stopnia, że każdy kolejny lekarz od razu zasłaniał usta. Wszystkie drzwi otwarte, wentylacja nie wyrabiała, sprawiając, że każdy głębszy oddech palił w gardle i wymuszał kaszel. Pamiętam, że lekarz też niemal płakał, gdy nachylał się do intubacji. Łapaliśmy krótkie oddechy poza salą, wracając znów i dalej robiąc swoje, przygotowując i stabilizując stan pacjenta do kolejnych badań. USG, tomograf, rentgen. Szyna na złamanie, kolejne leki w pompie.
Pompa nie działała, bieg po kolejną, znów szybko, prędko, żwawo.
Wydawało się, że minęły całe wieki, że godzinami walczymy z cieknącą krwią i żrącym powietrzem. Z drugiej strony, gdy przekazywaliśmy pacjenta na blok, zaopatrzonego, gotowego na dalsze leczenie szpitalne, było jakoś przed trzecią. W ciszy pościeraliśmy krew, zdezynfekowaliśmy co było do zdezynfekowania, oddaliśmy do sterylizacji, co należało oddać. Wietrzyliśmy. Siebie i małą salkę.
Potem co jakiś czas ktoś tylko rzucał w eter pytanie, czy już coś wiadomo. Czy nasz pacjent już opuścił blok. Czy nasz pacjent już na oddziale.
Poranna ulga, gdy okazało się, że pacjent trafił na oddział.
Wspomniałam tę nockę, ponieważ jakiś czas temu dzięki facebookowi przypadkiem dowiedziałam się, że pacjent dzięki rehabilitacji zaczyna chodzić. Widzi, żyje, funkcjonuje, dalej walczy o powrót do pełni zdrowia.
Płakałam.
Potem dowiedziałam się, że napisał podziękowania dla szpitala. Podziękowania! Święty Graal systemu ochrony zdrowia - każdy słyszał, ale nikt nigdy nie widział. Czytaliśmy wszyscy. Podziękowania dla oddziałów, które postawiły go na nogi. I chociaż trochę zabolało, że my i blok zostaliśmy pominięci (chociaż ciężko pamiętać o miejscach, w których było się nieprzytomnym), to i tak jakoś tak miło, że ten pacjent z kwietniowej nocki sam mógł napisać podziękowania.
Jeden z takich momentów, że aż daje kopa do pracy. :D

#chwalesie #pracbaza #szpital #rozneprzypadki

(Oczy i gardło piekły jeszcze trochę w nocy, ale dowiedzieliśmy się wcześniej od odpowiednich instytucji, że nie jesteśmy narażeni na żadne powikłania z tytułu samego wdychania, mieliśmy tylko starać się za długo nie nachylać nad pacjentem.)
  • 1