Wpis z mikrobloga

#anime #bajeksto
14/100

Soredemo Machi wa Mawatteiru (2010), TV, 1-cour
studio Shaft

Chlubną tradycją medium jako takiego są rozliczne scenerie w typie kawiarenki, obsługiwanej przez urocze ni to kelnerki, ni to dziewczyny do towarzystwa, często poprzebierane we frymuśne stroje. Pośród strojów króluje jeden fetysz – gosposia w staroświeckim wdzianku, mniej czy bardziej sprośnym. Było kwestią czasu, nim robiące karierę na fetyszach studio Shaft złapie się za adaptację czegoś w tym guście. Przy okazji zafundowano nam świetną, acz typowo głupawą komedię, noszącą w sobie wszelkie znaki firmowe dyżurnego Shaftowskiego reżysera od komedii – p. Akiyukiego Shinbou.

Serial tryska energią od progu – OP to mistrzostwo, od piosenki po kreskę. Radzę przyzwyczaić się do tej energii właśnie od progu, bowiem nie opuszcza ona SoreMachi do końca. Hotori musi odpracować dług, więc zatrudnia się w pobliskiej kawiarni jako wspomniana na poły kelnerka, na poły umilaczka wnętrz, w cokolwiek konserwatywnym wdzianku gosposi. Do kawiarni zaczyna wpadać jej przyjaciel z dzieciństwa, zabujany w niej Sanada. W rezultacie, jako gosposia zatrudnia się również ich koleżanka, zakochana w Sanadzie Tattsun. Ten trójkąt ubogaca znajoma Tattsun z klubu ping-ponga, Futaba-senpai, o aparycji dziewczyny znacznie młodszej, zaś buzi niewyparzonej jak u bandziora.

Ich losu koleje można śmiało streścić memicznym w niektórych kręgach zwrotem angielskim ‘hijinks ensue’ i na tym poprzestać. Nie wymagajmy więcej niż głupiutkich żartów, wpisujących się w stylistykę studio Shaft i samego reżysera doskonale. O ile taka Denpa Onna pasowała moim zdaniem do Shaftowego kanonu jak pięść do nosa, o tyle SoreMachi w nim bryluje, składając się niemal wyłącznie z gagów sytuacyjnych i lekkiej, niezobowiązującej historii. Przy tym serial ubogacają nienachalne, niewinne świństewka, naturalne i odświeżające niby morska bryza. Jako odwyk od historii ciężkich i dramatycznych – cudo.

Wizualnego prowadzenia akcji, charakterystycznego dla studio, należy się niestety nauczyć. Bywa, że akcję popychają ekrany zupełnie statyczne, za to wykonywane w coraz to wymyślniejszych, niestandardowych stylach, za co studio Shaft rutynowo było w swoim czasie wyśmiewane jako studio wykonujące swoje anime w Powerpoincie. Kadry są pocięte i nierzadko nie obejmują postaci standardowo – powyżej pasa w górę. Częstokroć widzimy kawałek ciała, wykadrowany albo z naciskiem na zawsze dopracowane oczy, albo celowo oczy pomijający. Nie ma wielkiego zdziwienia pod względem kolorystycznym (poza kadrami stylizowanymi), ale z trudem doszukacie się nieruchomego źródła światła. Budżet oszczędza się bezlitośnie, zwłaszcza na drugim planie, co owocuje wypatrywaniem coraz oszczędniejszych bazgrołów gdzieś za plecami bohaterów.

Muzykę mamy żywą i skoczną, a zarazem gatunkowo różnorodną, jak przystało na reżyserię muzyczną p. Kameyamy, dyżurującego na użytek produkcji p. Shinbou. Na plus zaciągnięcie głównych bohaterek przed mikrofon. Kadrę głosową mamy zresztą wyjątkowo żywą i psotną, o nieoczywistych wyborach – p. Chiaki Omigawa jako Hotori odbiega od typowego głosu dziewczęcego, brzmi wciąż nosowo i zadziornie, acz bez wielkiego hartu ducha. P. Sakurai zaciągnięty do podkładania babci robi robotę, zaś młodziutka p. Yuuki Aoi (w dniu premiery serialu – pół roku po skończeniu liceum) nie została jeszcze obsadzona w swoich stereotypowych rolach, wciąż wypracowuje swój własny styl.

Zapraszam do oglądania pomiędzy produkcjami poważniejszymi. SoreMachi to lekka, niezobowiązująca komedyjka, w której zupełnie nie należy orientować się w zawiłościach scenariusza. Można by rzec, Shaft produkuje pod wpływem, dla widzów pod wpływem. Nie namawiam, nie potępiam.
Pobierz
źródło: comment_TgJ9bsInOJpihY0FNnS62ihYMX5KHYDU.jpg
  • 1