Wpis z mikrobloga

#pasta #pdk

Zacznę od tego, że nienawidzę banku Millenium. Ich pracownicy zrobią wszystko by zdobyć klienta. Nie cofając się przed niczym dopilnują, aby umowa została podpisana. Jeśli natomiast będziesz na tyle asertywny, żeby im odmówić, zemszczą się tak, że będziesz się bał wyjść z domu. Do rzeczy.

Popołudnie spędzałem spacerując po galerii handlowej. Ot zwykły window-shopping, poprzedzony małymi zakupami w markecie. Kilka chińskich zupek i takie tam. Kiedy już obmacałem wszystkie smartofny w Media Markcie stwierdzając, że moje xiaomi i tak lepsze, skierowałem swoje kroki w stronę knajp czując ssanie w brzuchu. Ku mojemu zaskoczeniu mój ulubiony kebab zniknął, a w jego miejsce otworzyli kuchnię chińską. Moją uwagę przykuł szyld: „Restauracja Hui Ping Pong, Wielkie otwarcie, 40% zniżki!”. Nie wiem czy samo czterdzieści procent skojarzyło mi się z wódką, czy przekonała mnie tak duża promocja, ale postanowiłem spróbować. Okazało się, że nie tylko ja. Cała knajpa wypchana była rodzinami, smrodem psiej wołowiny na ostro i wszechobecnymi kitajcami, latającymi od stołu do stołu z tacami żarcia. Wybrałem samotny stolik w rogu i kaczkę słodko-kwaśną. Chciałem wierzyć, że to kaczka. Zapłaciłem naprawdę mało, a fura żarcia, z jaką przyszło mi się zmierzyć, była ogromna. Nie było to złe. Kwaśne i słodkie, ale też w opór ostre. Przetarłem zlane potem zakola i wycierając rękę o spodnie zamówiłem małą fante. Napój nie był już w promocji. Nie zdążyłem go jednak odebrać. Poczułem jak w kichach zaczyna się przemeblowanie. Ktoś się tam wprowadzał, więc kto inny dostał eksmisję. I to taką w trybie natychmiastowym. Wystrzeliłem z restauracji zostawiając im napiwek w postaci piekącego pierda. Podejrzewam jednak, że wymieszał się z zapachami kuchni i nikt go nawet nie poczuł. Wpadłem do najbliższego WC, a wraz ze mną kilku innych klientów Hui Ping Ponga. Niestety, ci którzy wyszli przed nami, zdążyli zająć wszystkie kabiny. Unosił się tu taki sam smród jak u żółtków w knajpie. Tymczasem w moim kotle gotowało się coś, co zaczynało napierać na zwieracz. Spojrzałem po szeroko otwartych oczach pozostałych. Wszyscy byli w podobnym stanie. Wśród ciszy padło hasło: „Kible na drugim końcu, szybko!”. Zerknęliśmy po sobie wszyscy. Było pewne, że kabin jest mniej niż chętnych. Kilku ostatnich będzie musiało wysrać się do pisuarów. Jak na dźwięk pistoletu, który okazał się dźwiękiem sraki uwalnianej w jednej z kabin, ruszyliśmy do wyścigu. Z boku musiało wyglądać to komicznie. Ośmiu chłopa wybiegło z toalety i rzuciło się w stronę ruchomych schodów, zbiegając nimi na poziom zero. Dla nas niestety nie było to już takie śmieszne. Bieg z zaciśniętymi pośladami, aby nie zgubić w drodze zbędnego balastu, okazał się trudniejszy niż myślałem. Mimo to szło mi całkiem nieźle. Przez moment byłem na czele stawki. Marzenia o porcelanowym tronie rozbiła jednak wysepka banku Millenium, a właściwie trzy pracowniczki stojące w rządku. Niczym trzy sępy siedzące na gałęzi martwego drzewa, wypatrywały ofiar. Ponownie pierdłem i to ostra woń padliny musiała przykuć uwagę jednego z sępów. W myślach błagałem, żeby mnie nie zaczepiła. Niestety na próżno. Młoda blondynka stanęła mi na drodze.
- Dzień dobry panu, czy mogę zająć chwilkę?
Kątem oka zerknąłem jak pozostałe sępy próbowały się dorwać do reszty wyścigu. Jeden z zawodników był zbyt szybki, drugi kosztem dwóch pozycji w stawce postanowił ominąć stanowisko banku szerokim łukiem. Koniec końców okazało się, że tylko ja dałem się złapać. Z utęsknieniem patrzałem jak peleton do ziemi obiecanej oddala się. Postanowiłem się nie poddawać. Dałem krok w lewo, ale blondyna powtórzyła mój ruch, blokując mnie niczym figura szachowa.
- Błagam pana, regionalny ma mnie na oku. Jak niczego pan ode mnie nie weźmie, to wyleje mnie z roboty.
Maska sztucznej uprzejmości spadła z jej twarzy. Na moment odkryła swoje prawdziwe oblicze i chyba tylko dlatego uległem. Siadłem z nią do stanowiska sapiąc ciężko. Wyobrażałem sobie, że niczym niektórzy mnisi potrafiący zwolnić akcję serca, ja potrafię zwolnić perystaltykę swoich jelit. Niestety na próżno. Blondynka na nowo przybrała sztuczny, wesolutki ton głosu i z wyćwiczonym uśmiechem zaczęła zadawać mi pytania, na które nie miałem ochoty odpowiadać. Zauważyłem, że z kamienną twarzą przygląda się jej ruda lafirynda. Kierownik regionalny. Można było pofantazjować na jej temat, niestety spóźniona przesyłka wymagała znalezienia najbliższego paczkomatu, w możliwie jak najkrótszym czasie. Przypomniała o sobie donośnym bulgotaniem, które na pewno słyszały obie pracowniczki banku. Zlał mnie zimny pot. Zaczęło dzwonić mi w uszach. Odpowiadałem zdawkowo na pytania blondynki, zgadzając się na wszystko, co mi proponowała. Chciałem jak najszybciej stamtąd iść. Ostatkami sił powstrzymywałem się przed apokalipsą, która odstraszyłaby potencjalnych klientów co najmniej na miesiąc. W końcu podsunęła mi jakiś papier. Poprosiła o dowód. Drżącą dłonią wydobyłem go z portfela. Miałem go już przekazać blondyneczce, kiedy moją uwagę przykuła jedna linijka w tekście dokumentu. Właściwie nie linijka, a fraza: „… kredyt gotówkowy w wysokości 11 000 pln…”. J----a bladź widziała jak się czuję i postanowiła to wykorzystać do wciśnięcia mi kredytu. Zerwałem się krzesła, żałując że nie mogę zostawić im bąka, gdyż w tej sytuacji pierdnięcie bez kleksa było niemożliwe. Dotarłem ostatni na metę, a co za tym idzie, nie było dla mnie miejsca na podium. Podjąłem desperacką decyzję. Wracam do domu. Właściwie nie miałem daleko, choć w moim stanie przejście kolejnych dziesięciu metrów było sporym sukcesem. Sytuacja zaczęła się zmieniać. Kret oprócz nacisku fizycznego zaczął wywierać na mnie presję psychiczną. Wszystko zaczęło mnie w------ć. Zwłaszcza ludzie na ulicy. Typ idący w bluzie, cieszący głupio ryja. Babka z psem, który mało nie wlazł mi pod nogi. Na domiar złego ktoś zaczął się dobijać na mój telefon. Zamiast odebrać, pieprzone xiaomi zrobiło zdjęcie. W-------y na maksa, spoconym palcem, w końcu odebrałem.
- Halo! Kto mówi!
- Halo, proszę pana, proszę wrócić, nie podpisał pan naszej umowy!
Zagotowało się we mnie. W przenośni i dosłownie. Blondyna z banku miała czelność jeszcze do mnie dzwonić?
- Nie podpisze żadnej umowy! Skąd w ogóle ma pani ten numer?!
- Sam pan mi go podał.
Najwidoczniej przyćmiony wizją posrania się w gacie podałem więcej informacji, niż miałem zamiar. Blondyneczka dalej nawijała do słuchawki wyćwiczonym akcentem.
- Niech pan dalej nie idzie. Widzę pana, zrobił pan przed chwilą zdjęcie telefonem.
Spojrzałem się przez ramię. Biegła w moją stronę, wymachując niepodpisanym kredytem. W tej chwili stwierdziłem że trudno, najwyżej wyrzucę spodnie do śmieci. Zmusiłem się biegu. Nie wiem jakim cudem, ale chwilę później siedziałem już na klopie w domu, odkorkowując gównianego szampana. Liczba nieodebranych połączeń od kredytowej akwizytorki tymczasem rosła. Przypadkiem wyświetliło się zdjęcie z mojej gównianej ucieczki. Odreagowałem wrzucając je do neta z jakimś c------m komentarzem. Parę godzin później ponownie zagotowało mi się w kichach, kiedy zobaczyłem smsa z numeru, który miałem właśnie zablokować.

“Nie podpisałeś kredytu i zwolnili mnie z pracy. Widziałam twoje zdjęcie na wykopie. Wystalkuje cie, jak tylko wyjdziesz na dwór.”
- Wariatka. - Mruknąłem sam do siebie. - Taki wygląd wasz normicy.
  • Odpowiedz
  • Otrzymuj powiadomienia
    o nowych komentarzach