Wpis z mikrobloga

@Fantazmaty Nadaje się na 23 tom?! ( ͡~ ͜ʖ ͡°) #coolstory #falsestory #takbylo #heheszki #niewiemjaktootagowac #pasta

Kabel. Każdy pod tym słowem rozumie co innego. Dla każdego to proste słowo przywodzi na myśl inne rzeczy. Marynarz powie, że to dziesiąta część mili, elektryk oznajmi, że to izolowany przewód elektryczny, pseudokibic wykrzyczy coś o kapusiach, a twój dziadek, być może, wspomni o Klubie Sportowym Kabel Bydgoszcz. Dla mnie to słowo będzie kojarzyć się już do końca życia tylko z jednym. Z sytuacją z dnia 19 października tego roku, która miała miejsce akuratnie na przystanku Kabel w Krakowie. Ku mojemu wielkiemu zdumieniu nie byłem w stanie znaleźć w żadnych mediach wzmianek o tym wydarzeniu. Nawet tych mniej czy bardziej neutralnych politycznie. Każdy bał się podjąć ten trudny temat i narazić się na niewybredne komentarze konkurencji. W związku z tym, aby pamięć o tamtejszej farsie - bezwstydnej grandzie - nie zaginęła, zmuszony jestem o tym napisać. Właśnie ja, gdyż tamtego dnia znajdowałem się w tym autobusie. W samym centrum wydarzeń i, co jak co, ale ja przedstawię te wypadki ze stoickim spokojem oraz zachowaniem neutralności. A przynajmniej spróbuję.
Dnia tego wracałem właśnie z Wieliczki, nie sam. Była godzina 16:34, a obok mnie siedziała Magda. Zwyczajne koleżeńskie spotkanie, wyjście do teatru, nie dopatrujcie się w tym nie wiadomo czego, bo moim sercem niepodzielnie włada Ewelinka! Mieliśmy wysiąść na Bieżanowskiej, później przesiąść się do „trójeczki” i na „Szalone nożyczki”. To taka sztuka teatralna, wyjaśniam dla tych, którzy nigdy o tym nie słyszeli. Polecam, bo byłem dwa razy i za każdym razem świetnie się bawiłem. Trzeci raz miał być wyjątkowy, bo z Madzią, ale jak już wspomniałem – lub też nie – nic z tego nie wyszło. Na węźle Wielickim dosiadł się kanar. Mam wprawę w rozpoznawaniu ich, nie umknie mi nawet ten, który z rana zapomni uniformu czy też będzie się czaił z tyłu. Od razu złapałem za kieszeń i wymacałem dwa bilety skasowane jakoś pięć minut temu. Walnąłem Magdę w szczepionkę, żeby zwróciła uwagę.
– Patrz, ten w czarnej kurtce, jeansowych spodniach i wygolonych bokach to kanar. Zaraz będą sprawdzać bile…
Właśnie w tym momencie radiowęzeł podał wiadomość: „proszę przygotować bilety do kontroli”.
– Skąd wiedziałeś? Poznałeś po zachowaniu, czujnym spojrzeniu, pewnym kroku? Sposobie bycia? – zaciekawiła się Magda, zerkając na mnie tymi pełnymi dobroci oczkami.
– Nie, ależ skąd. Po prostu już mi sprawdzał – odparłem krótko i wyjąłem bilety.
Mężczyzna nie zaszczycił nas nawet spojrzeniem, przeleciał wzrokiem po biletach, kiwnął głową i poszedł dalej. Autobus zatrząsnął jak na wertepach, wyjechał z kolein na gładką nawierzchnię. Wjeżdżaliśmy do miasta. Obornik przestał zalatywać przez uchylone okno, a kury przestały gdakać. Z tej nory, zatęchłej dziury znanej jedynie z kopalni soli w końcu docieraliśmy do cywilizacji, bogatego historycznie i kulturalnie miasta, jakim niewątpliwie jest Kraków. Nie miałem serca powiedzieć jej tego prosto w oczy, więc robię to teraz. Tak właśnie myślałem w tamtej chwili. Tak bardzo się w tych myślach pogrążyłem, że nie zauważyłem leżącego na podłodze kanara i kilku osób dookoła niego.
– A wszyscy powtarzają, żeby trzymać się za rurkę – rzucił ktoś z tyłu. Mówił coś jeszcze, ale nikt tego nie dosłyszał, został zakrzyczany przez dwie nastolatki, które piskliwym głosem rozpaczały nad biednym kontrolerem, jakby już kopnął w kalendarz, a nie zwyczajnie się potłukł. Spojrzałem wtedy na Magdę. Zachowała spokój, nie wydzierała się, nie tupała nerwowo nogą. Poczułem przypływ niejakiej dumy, jaką miałbym, będąc jej starszym bratem, dokładając małą cegiełkę do jej wychowania. Ale nie jestem jej bratem i doprawdy nie wiem, skąd się to wzięło. Harmider zwrócił uwagę kierowcy. Zatrzymał się przy Bieżanowskiej i z apteczką w dłoni ruszył ratować swojego kolegę. Uderzył go kilka razy po policzkach, przyłożył ucho do klatki piersiowej. W tym czasie staruszka przepchnęła się do przodu.
– Tak to w życiu bywa… Raz ty sprawdzasz, a po chwili ciebie.
Uwaga ta rozbawiła jednego ze staruszków, który zarechotał żywo, ale umilkł, gdy sępim wzrokiem powiodły ku niemu nastolatki i sama babcia. Kontroler oddychał, tak wynikało z chłodnej relacji kierowcy. Zaraz potem wstał i wypytywał, co tak właściwie się stało.
– Jak to co?! – oburzyła się babcia. – Jeździcie jak waryjaty. Mówiłam właśnie kontrolerowi, że tamci panowie z tyłu – tu konspiracyjnie zniżyła głos – jadą na gapę, aż tu nagle jebudub, bach, trach. Jakaś dziura w drodze, a on wywinął kozła, obił się o barierkę i padł jak trup. Budzi się, budzi! – Babcia już nie mogła wytrzymać i poczęła szturchać laską kanara.
Ten faktycznie podniósł się i to całkiem żwawo, biorąc pod uwagę poprzedni stan.
- Nic mi nie jest. Eh, łeb mnie boli jakbym…
- Wyrżnął głową o podłogę autobusu – powiedziała cicho Magda, ale babcia chyba usłyszała, bo odwróciła ku niej głowę. Nic nie powiedziała.
- Jedziemy do szpitala, akurat mamy blisko – orzekł kierowca, ale natychmiast został przekonany do zmiany zdania. Każdy chciał zakończyć podróż jak najszybciej, bez zbędnego czekania na autobus zastępczy. Kontroler też zaczął przybierać zdrowego, rumianego koloru i nie krzywił się już, dotykając czubka głowy.
- Miałem sprawdzić bilety tym panom z tyłu. – Kontroler pozbierał się już i szykował do dalszej pracy.
- Ależ, gdzie w takim stanie. Niech pan da sobie spokój i zadzwoni do pracodawcy – próbowałem ocalić biednych studentów bez biletu, ale na próżno. Gniewne babcine spojrzenie kazało mi zamilknąć w jednej chwili. No tak, jeżeli ona płaciła za bilet, to każdy musi. Truchło ze zniżkami. Magda patrzyła w okno. Ruszyliśmy. Ale nie ujechaliśmy daleko, kiedy po raz wtóry musieliśmy się zatrzymać. Zatrzymaliśmy się przy przystanku o nazwie Kabel…

* * * * *

Sygnał dźwiękowy ambulansu rozbrzmiewał coraz donośniej. Karetka zagłębiała się w wąskie uliczki, kierowca często trąbił i ostro hamował, by po chwili przyspieszać do granic możliwości. Nikt nie wiedział, co dokładnie stało się na przystanku Kabel, ale wszystkie przekazane ratownikom wiadomości nie zapowiadały niczego dobrego. Ponoć do akcji wkroczyli już antyterroryści, a to nie zwiastowało najlepiej. Oni nie bawią się w grzecznych policjantów. Pewnie dlatego postawiono wszystkie wolne karetki w stan gotowości jeszcze przed planowaną akcją.
- Szykuje się tam coś grubego, nie wiem, po co wzywają tam antyterrorystów, ale macie tam jechać – powiedział dyspozytor przez słuchawkę i skierował ich pod odpowiednie miejsce.
Przyjechali jako pierwsi. Z autobusu wyciągano nieprzytomne osoby. Ratownicy wraz z lekarzem podbiegali prędko do osuwających się na ziemię pasażerów. Każdy zanosił się kaszlem i ledwo trzymał się na nogach.
- Co u diabła się tu… - zaczął ratownik.
- Dajcie im tlen! Więcej tlenu! – krzyczał lekarz. – Dawać ich dalej od tego autobusu.
Ze środka pojazdu wydobywał się dym, czarny, gęsty, gryzący w oczy, wdzierający się nawet do zaciśniętych ust. Szyby były wybite, szkło walało się wszędzie, a ranni i zaczadzeni krzyczeli i skowyczeli. Pierwszy raz służby ratownicze były świadkiem tak niewytłumaczalnych wydarzeń.
- Nie rozglądaj się tak, tylko zobacz na tych, którzy są właśnie wynoszeni! Prędzej!
Ratownik podszedł do młodego chłopaka oraz dziewczyny. Trzymali się na nogach oraz byli przytomni, może nieco oszołomieni i zdezorientowani. Ale kto by nie był, kiedy wyciągają cię siłą z zadymionego pojazdu. Antyterroryści zostawili ich zaraz przy drzwiach i dwójka w maskach weszła ponownie do środka. Ze środka dobywały się jeszcze jęki i krzyki kilku osób.
Ratownik podbiegł do pary.
- Co tam się, do cholery, stało? – spytał, kiedy podał im już tlen z butli oraz udzielił pierwszej pomocy.
- Nawet jakbym panu powiedział… Agh. I tak by pan nie uwierzył.
Sytuacja z minuty na minutę zdawała się być coraz bardziej opanowywana. W międzyczasie przyjechało jeszcze dwie karetki, a przy każdym poważniej rannym znajdował się lekarz.
- Mów, spróbuję – odpowiedział ratownik i usiadł przy chłopaku.
A ten zaczął opowiadać.

* * * * *

Z tyłu autobusu, gdzie skierował się kanar, żeby sprawdzić bilety, dobiegały odgłosy kłótni. I to, rzekłby każdy, nie byle jakiej. Dobrze się składało, że fotele były przytwierdzone do podłogi, bo niechybnie zaraz latałyby w powietrzu. Ze zdrożnej ciekawości – każdy ma jakieś wady – nachyliłem ucha, a Magda nawet wstała i ostentacyjnie wypatrywała oznaki sensacji. A tych, jak się wkrótce okazało, miało być niemało.
Poczułem szarpnięcie za rękaw mojego firmowego sweterka i już miałem walnąć na odlew, kiedy zdałem sobie sprawę, że to Magda. Ostatni raz to wybaczyłem. Ostatni!
- Co tam się dzieje?
- A skąd ja mam wiedzieć? Przecież to ty wstałaś i gapiłaś się tam z taką nonszalancją…
- Ot, #!$%@?. Przyszła kryska na Matyska – powiedziała do siebie babcia, a dwie nastolatki przyłączyły się do niej i rozmawiały we własnym gronie, pilnie strzegąc tajemnicy pogaduszek dwóch pokoleń. A może i trzech. Zdziwiłem się po raz pierwszy, ale na pewno nie ostatni.
- Chodź tam, zobaczymy tylko… - Magda nie dawała za wygraną, a ja… No cóż, uległem jej namowom. Nie drążmy tego tematu.
Wstaliśmy i raźno ruszyliśmy do przodu. Po drodze po trochu rozglądając się na boki. Minęliśmy jakiegoś chłopaka, na oko szesnastolatka z nosem w komórce. Pewno relacjonuje na wykopie, pomyślałem i odwróciłem się do tyłu, kiedy dosłyszałem szybki tupot. Tup, tup, tup. Bach. Tup, tup, tup. Bach. To babcia upychała swoje zakupy na siedzenia, skąd wstaliśmy. Nie było odwrotu. Przekroczyliśmy Rubikon. Dalej jakaś studentka o wyglądzie 2/10, rudych włosach i brzydkich piegach czytała książkę. Wymądrzała pinda. I tak będzie sama.
Posuwaliśmy się do przodu w żółwim tempie. Tutaj panował już za duży ścisk. Grupa kibiców Wisełki przeplatała się z kilkoma osobami, wracającymi z siłowni. Magda patrzyła na ich mięśnie rozanielonym wzrokiem i wyobrażała sobie… Właściwie to wolę nie wiedzieć, co sobie wyobrażała. Znów uderzyłem ją w szczepionkę i pociągnąłem za sobą, żeby się całkiem nie zdemoralizowała.
Jeżeli nie zdemoralizował jej widok napakowanych pseudokibiców, to mógł to zrobić obrazek rzygającego żula na szyję drugiego kompana od butelki. Tym razem to ona mnie złapała i pociągnęła dalej. Ja nie mogłem doczekać się, aż ten drugi zacznie rzygać na pierwszego. Temu samemu kibicował chyba też jakiś studencik w okularach i medycznym leksykonem w dłoni, felczerzyna jeden. Nachylał się i patrzył zaciekawiony, wdychał zapach żuli, przebierając dłonią w torbie, jakby w poszukiwaniu jakiegoś remedium, leków na choroby wieku. Wyciągnął nawet fiolkę i zabrał próbkę rzygowin. Wolę nie dociekać w jakim celu.
Zanim jeszcze dotarliśmy w pobliże kontrolera, zanim dostrzegliśmy zebrane dookoła niego kółeczko osób, doszły naszych uszu krzyki:
- Wolność! Wolność, bratku.
- Duś go, wroga narodu!
- Na pohybel #!$%@?.
- Liberum veto.
- Nihil novi! Spokojnie, bracia, spokojnie! – ryknął w końcu kontroler - Asesor. – Ostaw go, nie szarp, zaraz zbierzemy sejmik, ocenimy, po czyjej stronie racja!
- Wołać starostę! Niech przewodzi i ku światłości nas prowadzi – przemówił ksiądz i odmówił cicho modlitwę.
- Starosto! Starosto! Starosto! – podchwycił tłum, łącznie z kibicami, i nie umilkł, aż pojawił się kierowca autobusu. Przepchnął się obok nas i odezwał w te słowa:
- Po co tyle krzyku? Zbędny rwetes i burdy. Nadto wam pofolgowano i pańszczyznę zdjęto, co chmyzy? Patrzę i widzę, wszędy asesory, wszędy podkomorze. Pamiętam czasy, kiedy…
- Dobrze wiemy, że pamiętacie. Każdy tu do was ma estymę i wie z kim mu przyszło konfederować, z jakiego rodu, jakich koligacji.
- Przeto wzgląd na to miejcie i do sedna sprawy przejdźcie, ad rem!
Nikt nie chciał się odezwać, każdy wlepił wzrok w powałę albo swoje buty, szukając tam chyba dziury albo słomy. Już się odezwałem, coś zamruczałem, ale Magda – całe szczęście – pociągnęła mnie w dół.
- Rozum ci odjęło? – syknęła przez zaciśnięte zęby, żeby robić mało hałasu. – Po co się odzywasz, jak widzisz, co się dzieje. Wariaci. Wariaci opanowali ten autobus.
- Ktoś tam coś mówił? – spytał Starosta, oglądając się do tyłu. Magda umilkła. – Przebóg, żem coś słyszał z tyłu.
- Ja… - odezwał się w końcu winowajca, sprawca całego zamieszania – nie kupiłem biletu. Oto cała ta sprawa.
- No, to teraz stryczek szykować –Asesor odwrócił się i wydał kilka poleceń kibicom, którzy przybliżyli się właśnie do przodu. - Przyznał się, koniec sejmiku. Rozw…
- Ja o tym zadecyduję, #!$%@? synu!
Starosta niemal trzepnął go w twarz, ale ostatecznie powstrzymał się, a podniesioną ręką podrapał się po czole. Uspokoiwszy się, odrzekł:
- Tak więc sprawa wygląda… Ciężkie to termina, niełatwo o sprawiedliwy wyrok. Z chęcią posłucham zdania innych i wtedy wydam werdykt!
Babcia, która wcześniej rozmawiała z nastolatkami, znalazła się nagle tuż przy mnie.
- Ukarać go trzeba, rzecz to pewna. Nie trwóżcie się jednak – tu zwróciła się do chłopaka – stryczek jest za surową karą. Obuszkiem go w łeb, bez mąk i katuszy, prędko odda żywot, bez zbędnych celebracji. Tu trzeba symbolu!
Teraz przepchała się druga, jeszcze tęższa baba i chwyciła sądzonego za poły płaszcza.
- Jakiego symbolu, o jakim symbolu baba plecie? Mojego syna chcą ubić dla symbolu! Gdzie tu prawo, gdzie porządek? To Rzeczypospolita? Takie tu panują zwyczaje? Na cóż się moja rodzina tutaj przeprowadzała… Tutaj tolerancja, prawili, tutaj poznasz, co to wolność i swoboda.
- Jaka mać, taka nać. Dobrze, że chociaż ojciec z Polszy, nie ze Żmudzi – wtrącił kierowca, a kibice pokiwali głowami. – Jest jeszcze dla chłopaka szansa.
- Nie ty o tym decydujesz, mówiłem już, nie odzywaj się, nie podnoś głowy, bo w polepę uderzysz!
- Nie groź mi, Starosto – mówiąc to, Asesor plunął pod nogi i roztarł ślinę nogą – bo ja się wcale a wcale nie boję. Widzisz, żeby mi się kolana trzęsły? Żeby gorączka i majaki mnie nawiedziły?
- Porządku!
- Prawa!
- Prawa i sprawiedliwości – powiedział ksiądz i znów pogrążył się w modlitwie.
- Ja ci dam, #!$%@? synu. Straże! Do mnie! Zabierzcie tego łajdaka sprzed mojego oblicza.
Trzech chłopaków wracających z siłowni stanęło po stronie Starosty. - Kamraci! Niesprawiedliwości połóżmy kres! Do mnie!
Trójka pseudokibiców stanęła po stronie Asesora.
- Za mną stoi litera prawa i obowiązek. Cóż za tobą, Asesorze? Burdę wszczynasz, nie liczysz się ze znaczniejszymi, mówiłem ci, ostrzegałem cię lojalnie, żebyś sobie łba nie rozbił.
- Za mną stoi siła. – Asesor przerwał wywód Starosty. – Siła, której nie powstrzymasz, pociągnie cię ona za sobą, stłamsi, porwie i zatopi.
- Bajaj dalej, roztaczaj fantasmagorie, łap za jedną nitkę i…
Asesor podniósł rękę i z całej siły trzasnął Starostę w mordę. Widać, był to umówiony znak, bo od razu, bez chwilki zwlekania do akcji przystąpili kibole. Z założonymi kastetami obili mordy zaskoczonych strażników porządku publicznego. Na nic zdały się protesty, na nic modlitwy, na nic także próba ucieczki. Wszystkich wyłapano i przywiązano do siedzeń. Asesor tylko stał i patrzył, jak kneblują awanturującego się Starostę. Idzie nowe, pomyślał.
- A teraz możemy przejść do meritum. W końcu…
Uwaga znów skupiła się na chłopaku bez biletu. Wpatrywał się on beznamiętnie w całą tą sytuację, mając zapewne nadzieję, że każdy o nim zapomniał. Niestety.
- Przyłącz się do nas, a daruję ci winę – odezwał się Asesor. – Stań z nami i walcz, bowiem na naszych barkach spoczywa przyszłość tego narodu. My odpowiedzialni jesteśmy za niego i tej odpowiedzialności się nie boimy! Inaczej…
Przemowę, istne expose, przerwało pukanie w drzwi autobusu.
- Halo? Policja. Co tam się dzieje? – Głosy zza szyby stawały się coraz bardziej natarczywe. – Gdzie kierowca?!
Asesor spojrzał przelotnie na Starostę. Aresztowanie go, zakneblowanie wcale nie ujęło mu majestatu stanowiska. Butnie patrzył w oczy konkurenta, śmiejąc się w duchu oraz wykrzywiając usta w obrzydzeniu.
- Zdjąć mu knebel!
- Ale…
- Nie rozumiesz? Zdejmuj mu ten knebel, ale już! – Asesor wrzasnął na swojego pomagiera. Sprawa chłopaka bez biletu znów zeszła na drugi plan.
Starosta chrząknął kilka razy, poprawił wymięty płaszcz, obrzucił Asesora obojętnym spojrzeniem i w końcu się odezwał:
- Co? Strach obleciał? Ktoś tu mówił o odpowiedzialności, a kiedy przyszło się nią wykazać, to tchórzycie? Nie masz jaj, żeby samemu to pociągnąć… Brak ci doświadczenia, synku. Gdzie ty byłeś, kiedy ja dowodziłem obroną Lwowa? Kiedy mordowałem wrogów i sam byłem mordowany. Powiem ci, gdyby cię pamięć zawiodła. Srałeś w gacie i ssałeś cyca mamki.
- Uwolnijmy go! On to wielki wojennik, zna się na rzemiośle, wyprowadzi nas z opresji. – Ksiądz wyszedł z marazmu. – Wróg u bram! A tu kłótnie, wojenki i prywata! Do czego to doszło, żal żem dożył takich czasów, kiedy to larum grają, nieprzyjaciel w granicach, wojna, a następcy Wołodyjowskiego nie widać! Nie ma kto za szablę chwycić, na konia wsiąść, szarpnąć na wroga i pociągnąć za sobą ludzi! Zapomnieliśmy o własnej cnocie, a został jeno żal i trwoga!
- Co tam się dzieje? Otwierać drzwi, do #!$%@?!
Pukanie w drzwi nie ustawało, na dodatek nie tylko w jedne. W przodzie też ktoś pukał. Jeden ze staruszków już by je otworzył, gdyby nie szybka reakcja kibica. Zdrajca wylądował na podłodze, niemal w to samo miejsce, gdzie wcześniej kontroler.
Asesor zastanawiał się, przygryzał wąsa.
- Czas leci, drogi Asesorze.
- Zgodzę się na uwolnienie, pod warunkiem udzielenia amnestii. Mi i moim kompanom!
- Tylko tobie.
- Zgoda!
Wszystko stało się tak szybko, że nie wypowiedziałbyś: haber aberrando, zanim nie uwolniono wcześniej pojmanych, a pojmano wcześniej pojmujących.
- Zdrada! – wrzasnął jeden z kibiców.
- Dobro narodu! – odkrzyknął Asesor.
- A teraz – Starosta poprawił płaszcz i założył ręce do tyłu. – A teraz przystąpmy w końcu do działania. Hej, wy tam, co pukacie tak bezwstydnie. Tak, do was, gałgany mówię.
- Otwórzcie drzwi – doleciał przytłumiony głos z zewnątrz. – Dostaliśmy zgłoszenie i musimy sprawdzić, co dzieje się w środku. Inaczej użyjemy siły!
- Siły chcą użyć! Na nas napadać… Co robić? – Asesor miotał się po autobusie.
Starosta pozostał opanowany i zbliżył się do drzwi jeszcze bardziej.
- Spokojnie, moja już w tym głowa. Pany, ale to niepodległy teren, na którym na urzęduję i nie życzę sobie żadnych niepokojów, żadnych wtargnięć obcych sił, żadnych…
- Co tam #!$%@??! Otwierać w jednej chwili, bo pożałujecie, #!$%@? jego mać. Skończyły się przelewki! Otwierać!!
Policjant szarpnął za drzwi, ale nie ustąpiły. Starosta chyżo się odsunął.
- Co to za zwyczaje, co za wulgarność i plugastwo. Tfu. Bezwstyd! Koniec pertraktacji!
- Ja ci dam koniec petrak… pertatk… no, tego właśnie. Ja ci, #!$%@?, dam!
W szparze między drzwiami pojawiła się policyjna pałka, pozostali wepchnęli tam palce i znacznie rozszerzyli szczelinę. Szło im dobrze. Do czasu, kiedy doskoczył Starosta wraz z Asesorem i zatrzasnęli drzwi. Ryk z zewnątrz oznajmił im, że musiało to boleć. Wróg odstąpił.
- Przystąpmy więc do rzeczy ważnych. Niedługo odbędzie się sąd nad…
Chłopak znów pobladł.
- Wróg u bram! Wróg u bram! – zakrzyknął ksiądz.
Policjanci prędko, tą samą metodą, uporali się z przednimi drzwiami. Weszło trzech, wyposażonych w pałki.
- No, teraz inaczej pogadamy, mości Starosto.
- Uwolnijcie kibiców! - zawołał ktoś z tyłu, a Asesor, korzystając z chwili dezorientacji u Starosty, rzucił się do swoich starych kamratów. Szybko przeciął im więzy.
- Wpierw uporajmy się z problemami zewnętrznymi, na wewnętrzne przyjdzie czas.
Starosta wycofał się, Asesor ruszył za kibolami uzbrojonymi w kastety, a za nimi szły jeszcze starościne Straże. Policjanci, mimo że było ich tylko trzech zaczęli zdecydowaną szarżą. Na ostatnim odcinku przyspieszyli i moc
  • 1