Wpis z mikrobloga

Moi drodzy

Zdecydowałem się napisać tu pewien wywód bo widzę że jest pewna grupa osób odnośnie tagów #chad i #depresja. Nie wiem po co i nie wiem czy szukam odpowiedzi akurat tutaj, ale być może ktoś z Was ma podobne doświadczenia lub spostrzeżenia. A może chciałem się tylko pożalić...

Już od ponad dwóch lat jestem w związku z różowym która leczy się na chad i depresję. Już na samym początku gdy się poznawaliśmy wyznała mi to, choć ukrywała inne niewygodne fakty które wyznała dopiero po tym jak lepiej się poznaliśmy. Patrząc na to trzeźwo potrafię zrozumieć taką strategię choć oczywiście z drugiej strony jestem wściekły że karty zostały odkryte w momencie gdy byłem zaangażowany.

Jeszcze słowo wyjaśnienia odnośnie schorzenia różowego. Głównie mierzyła się z depresją która z czasem zmieniła się z chad. Od dwóch lat jak jesteśmy razem obserwuje u niej nadal przewagę depresji i było kilka stanów hipomaniakalnych. Manii póki co nie zanotowaliśmy, ostatnia mocniejsza była około 3 lat wstecz.

Leczy się i zażywa medykamenty ale mam sporo obiekcji do jej lekarza prowadzącego. Moim zdaniem to typowy robocik do wypisywania recept. Akurat poznałem panią doktor i rozmawiałem z nią w momencie gdy różowy wylądowała na dwa tygodnie w szpitalu. Trzeba się będzie rozejrzeć za kimś innym, ale nie o tym tutaj...

Różowy jest dotknięta życiowo i jej problemy są dość wielowymiarowe na wielu płaszczyznach. Nie chcę pisać o co chodzi bo to nie jest istota mojego wpisu, dodam tylko że większość z jej problemów niestety została dodatkowo spotęgowana w okresie sporej depresji gdzie w podobnej sytuacji zdrowi ludzie lepiej lub gorzej by ogarnęli. Niestety dziś to spotęgowane gówno jest ciężkie do odkręcenia. Za dużo bierności i za dużo błędów zostało popełnionych i sytuacja jest bliska patowej bez dobrych rozwiązań. Nie zdawałem sobie sprawy w jak trudnej.

Nie trudno się domyślić że głównymi akceleratorami tych schorzeń był i jest potworny stres na jaki jest narażona moja partnerka i moim zadaniem od początku naszej znajomości jest wprowadzanie w jej życiu jak największej stabilności tak by mogła w końcu poczuć grunt pod nogami i w końcu się od tego dna odbić. Są pewne sympomy polepszenia, sytuacja wydaję się wyglądać nieco lepiej niż choćby jeszcze dwa lata temu ale oczywiście daleko do tego aby było dobrze lub nawet znośnie.

I teraz przejdę do sedna. Wiadomo (albo i nie) jak to jest w miłości na fali zauroczenia, uczucia albo przenosimy góry albo wydaje się nam że to robimy. Dowiadujesz się o problemach ukochanej i zakładasz pelerynę (albo i nie) superbohatera i zmierzasz się z wszystkimi niedogodnościami losu jedna po drugiej. Do pewnego momentu szło mi zaskakująco dobrze. Sam byłem zdziwiony tym bardziej że nie jestem osobą zahartowaną w bojach ciężkich sytuacji życiowych. Moje życie zawsze było skromne ale i nudne jednocześnie, zawsze byłem asekuracyjny no i ponad dwa lata temu nie wiedzieć czemu zdecydowałem się zaburzyć ten stan rzeczy.

Nie będzie chyba wielkim zaskoczeniem jeśli napiszę że powietrze i chęć zwalczania tychże problemów ze mnie zeszło. Zaczęły się między nami problemy. I choć nadal ją bardzo kocham to czuję że moja psychika zaczęła uruchamiać bezpieczniki i mechanizmy ochronne bo jakby jej życie zaczęło w zbyt dużym stopniu odciskać na mnie piętno. Niecały rok temu zmieniłem pracę na lepiej płątną ale absorbującą mnie w dużo większym stopniu niż poprzednia i generująca zdecydowanie więcej stresu. Gdy dolicze do tego stres generowany przez mojego różowego okazuje się że mój organizm zaczyna się buntować. Coś we mnie zaczyna pękać. Zaczynam w trosce o siebie szukać prostszych (dla mnie) rozwiązań. Od dłuższego czasu jeśli tylko mogłem odcinałem się od toksycznych ludzi i sytuacji oczywiście w miarę możliwości. Tu tak nie mogę. W końcu ją kocham i chcę jej pomóc. Ale czy nasz związek przetrwa to wszystko?

I nie przeraża mnie najbardziej widmo tych wszystkich problemów. Do nich już nieco przywykłem i myślę o nich już w innych kategoriach. Mało tego jest pewna szansa że w przeciągu kilku najbliższych miesięcy część z nich zostanie jeśli nie całkowicie to choć częściowo rozwiązana. Nie zdawałem sobie tak na prawdę sprawy że związałem się z osobą niepełnosprawną i to z pewnym opóźnieniem zaczęło mnie przerażać. Gdy na horyzoncie coś zaczyna się układać po niezbyt długim czasie zaczyna się motyw depresji (prawie zawsze po większym strzale stresu) i osoba którą kocham zamienia się w zombie i wampira energetycznego. Depresji może nie na tyle głębokiej by bać lub nie chcieć wyjść z łóżka bo odkąd się znamy tak sie na szczęście nie zdarzało ale osoby która absolutnie nie jest mi w stanie pomóc w większości przyziemnych rzeczy. Po powrocie do domu z pracy po 10-12 godzinach to ja w stanach depresji różowego muszę zorganizować zakupy, ugotować obiad, posprzątać, ogarnąć psa. Niby pierdoły ale jak się już przekonałem z gumy nie jestem i mój kres wytrzymałości też się zbliża.

Za każdym razem gdy mówie jej o swoich wątpliwościach i o tym co mnie boli od razu traktowane jest to jako atak, próbę rozstania. Sam w tym wszystkim jestem ostatnio strasznie pokraczny i sam się już pogubiłem i zatraciłem i co najważniejsze chyba stałem się zakładnikiem tej sytuacji.

Od paru tygodni jest z nią trochę lepiej, na święta zabrałem ją do swojej rodziny która nie zna większości jej problemów ale wyczuwa w powietrzu że jest coś nie tak... Ze mną. W lutym przy fazie mrozów sam miałem coś w rodzaju epizodu sub-depresyjnego. Na praktycznie miesiąc stałem się bardzo wycofany i apatyczny podążając głównie za rzeczami które musiałem robić. Natomiast absolutnie nic ponadto. Uratowała mnie chyba tylko i wyłącznie praca bo strasznie dużo się działo i wymagało to ode mnie sporych pokładów poświęcenia.

Zdałem sobie sprawę z tego że jej problemy bardzo mnie zmieniły... na gorsze.

Podsumowując mam takie wrażenie że jestem aktualnie na etapie wyboru. Albo swoje zdrowie albo zdrowie mojej najbliższej. Boje się że jeśli kiedyś doszło by do zakończenia tego związku to różowy popłynie szybko na dno bo straci ostatni atut i determinację w swoim życiu. Ja cały czas mam takie przekonanie że jeśli uda się nam wyeliminować strsogenne przewlekłe czynnniki z jej życia to że będzie w stanie osiągnąć remisję na długi czas. 

Boję się też tego że jeśli sam nie zmienie czegoś w swoim życiu i pozostanę przy obecnym schemacie sam popłynę na dno i wpędzę się w spiralę problemów. Bo o ile w naszym wspólnym życiu i wspólnych decyzjach biorę pełną odpowiedzialność za swoje czyny o tyle niepozałatwiane tematy z jej przeszłości zostawiam w jej gestii. Ja mogę jej zapewnić teraźniejszość i przyszłość natomiast z demonami przeszłości musi zmierzyć się sama.

Za wszelkie literówki i błędy przepraszam pisałem to w zwykłym notatniku bez autokorekty.

Specjalnie nie opisywałem żadnych szczegółów ponieważ nie chciałem tego robić i nie zamierzam w ewentualnych przyszłych komentarzach dodawać i tłumaczyć kontekst. Nie jestem mistrzem słowa pisanego, ale jako tako oddałem sytuację z którą aktualnie się mierzę.

Pozdrawiam serdecznie i cóż... wytrwałości dla osób które za partnerów mają osoby dotknięte wyżej opisywanymi schorzeniami.
  • 11
@assback to, co opisałeś brzmi jak cholernie zła opieka medyczna. Wiem, ponieważ sama na to choruję i przez dobre 10 lat odbijałam się od różnych lekarzy, a pierwszy szpital zaliczyłam jeszcze w gimnazjum. Byłam przekonana, że tak właśnie wygląda życie z tą chorobą - ciągłe oczekiwanie na spadek, ciągłe wahania, a leki tylko je opóźniają.

Po latach trafiłam na najlepszą specjalistkę od tej choroby na ziemi. Pierwszy lekarz z powołaniem. W kilka