Wpis z mikrobloga

Żarty się skończyły... Styczeń jest, nie zapomnijcie o czekanach wychodząc do roboty ;)

Wyszedłem rano z domu. Wyszedłem, bo na parking, więc blisko - zaledwie parę kroków. Odrobinę wcześniej, niż zwykle - ponieważ zaobserwowałem okno pogodowe [z okna mieszkaniowego], które w mojej ocenie powinno pozwolić mi na bezpieczne dotarcie do auta. Masakra. Już na schodach spotkałem sąsiada - hipotermia w najczystszej formie. Siny, oddech nierówny, odmrożonymi palcami ściskał reklamówkę ze znanego marketu z owadzim logo, ironia losu, śliczny czerwony robaczek który nie ma najmniejszych szans przetrwania w takich warunkach - okazuje się, że analogicznie do sąsiada. Zsiniałymi ustami wychrypiał "Sąsiedzie, nie idź pan tam, zero stopni, nie wrócisz pan do rodziny...". Wyjąłem z plecaka folię życia, z termosu dałem siorbnąć gorącej kawy. Był praktycznie pod drzwiami, więc postanowiłem nie wzywać GOPRU, policji ani dzwonić do wojewody - da radę, twardy jest. Przebiwszy się przez 10-centymetrową zaspę barykadującą drzwi od klatki schodowej wydostałem się na zewnątrz. Masakra - faktycznie zero stopni, wiater będzie z 20 km/h. W głowie jedna myśl - "dasz radę, nie robisz tego pierwszy raz. Pamiętasz poprzednie zimy. Dasz radę, tylko się nie poddawaj, nie zatrzymuj. Stajesz - umierasz, pamiętaj!". Idę. Kątem oka widzę desperatów, walczących o widoczność w swoich ratrakach. Miotły, skrobaczki, rękawy, płyty kompaktowe, karty kredytowe - wiadomo, survival to improwizacja. W połowie drogi myślę - nie dotrę... Wracać? Przecież nie powiem dziecku, że pokonała mnie ta zabójcza aura. Zaciskam zęby, wyciągam termos, drugą folię życia i na chodniku przed przejściem dla pieszych rozbijam base camp. Siorb kawki, pobudzenie krążenia, czeklista czy aby na pewno mam cały niezbędny sprzęt, rzut oka w górę, może dobry duch miejskich himalaistów przygotowuje specjalnie dla mnie kolejne okno pogodowe, które umożliwi mi bezpieczne dotarcie do auta. In your dreams... Idę. Docieram do parkingu, wyciągam sondę i kłuję, poszukując mojego prywatnego ratraka. Jeszcze tylko ciągnące się w nieskończoność 3 minuty heroicznego wydobywania grafitowego szerszenia spod [chyba w nocy przeszła lawina jakaś] warstwy wszechobecnego, wciskającego się w każdą szczelinę białego dziadostwa i będę mógł w końcu wyruszyć. Łypię desperacko na lewo i prawo, resztkami nadziei wypatrując pierwszej, warczącej jaskółki z pługiem zamiast dzioba, spod ogona której radośnie wyskakiwać będzie na miejsce, w którym powinna być jezdnia sól, która ułatwi zimowemu żołnierzowi dotarcie do bazy. In your dreams... Jadę, dookoła czyhający na moje życie, półślepe zombie, otumanione widokiem śniegu - w końcu skąd w styczniu, w Polsce, śnieg??? Po drodze mijam ośnieżonych piechurów, dzielnie walczących z warunem. Przedzierają się do prac i szkół - styczeń, zero stopni, wieje i pada śnieg - w jakim cywilizowanym kraju w taką pogodę chodzi się do pracy czy do szkoły??? W końcu dotarłem, wbiłem chorągiewkę przed drzwiami jak prawdziwy zdobywca, miejsce, w którym zaparkowałem ratrak oznaczyłem flarami - a ten post powstał po to, by w razie gdybym nie dotarł po pracy do domu, moje osiągnięcie przetrwało jako nauka i przestroga dla przyszłych pokoleń. Wychodząc w taką pogodę z domu, w styczniu możecie spodziewać się wszystkiego, nawet śniegu.
#pasta