Wpis z mikrobloga

#jatez #metoo

Wiem, że to wygląda jak próba wypłynięcia na fali, ale trudno, część osób najwyżej tak pomyśli. Chciałem jednak zwrócić uwagę, że pewne niestosowne zachowania nie występują tylko w Fabryce Snów – przedstawiciele polskiego „Hollywood” też mają sporo za uszami, a ofiarami są nie tylko kobiety.

To było w 2001 roku, miałem wtedy 15 lat. Byłem wielkim fanem fantastyki (należałem do „fandomu” – ktoś jeszcze pamięta to określenie?) oglądałem anime, grałem w Warhammera, no i oczywiście uwielbiałem książki fantasy, zwłaszcza „Wiedźmina”. Bardzo czekałem na premierę filmową, bo to miało być spełnienie marzeń, taka trochę wisienka na szczycie fanowskiego tortu uwielbienia dla twórczości ulubionego pisarza. Tak się składało, że mój tata miał znajomego w polskim przemyśle filmowym, który czasami załatwiał mu bilety, autografy i tego typu rzeczy. Mało nie krzyknąłem z radości, kiedy dostałem od niego bilet na premierę – ale taką prawdziwą, na której mieli być aktorzy, cała ekipa, słowem: wszyscy. Śmiałem się nawet, że może będę na zdjęciach w jakichś kolorowych pismach, jak zaplączę się w kadr któremuś z paparazzich. Trochę nie mogłem uwierzyć, że tam jestem, wśród największych gwiazd polskiego kina. Jednocześnie głupio było mi prosić kogokolwiek o autograf, bo byłem tam w roli zaproszonego na pokaz, a nie jako zwykły fan. Ostatecznie starałem się jakoś wtopić w tłum.

To miał być ostatni szczęśliwy moment tego dnia.

W końcu zaczął się seans – jaki był film, jak bardzo zniszczony byłem oglądaniem tego „dzieła” – to temat na osobny wpis, ale myślę, że wszyscy z grubsza pamiętają swoje wrażenia. Wydawało mi się, że ktoś wziął wszystkie moje nadzieje, to, co najbardziej ceniłem, rozdeptał to i jeszcze kazał sobie zapłacić.

Zaraz po seansie strasznie (chyba z tych nerwów) zachciało mi się do toalety. Kiedy po skończonej potrzebie wyszedłem z kabiny i chciałem umyć ręce, zobaczyłem, że przy jednej z umywalek ktoś stoi. Myjąc ręce, spojrzałem w lustro i okazało się, że to znany polski biznesmen i producent „Wiedźmina” Lew Rywin. Wyraz twarzy miał pogodny i nieskrępowany. Sytuacja była trochę filmowa w takim sensie, że patrzyliśmy na siebie nie bezpośrednio, tylko na odbicie drugiego w lustrze. Chciałem tylko szybko umyć ręce i wyjść, ale w tej chwili usłyszałem słowa:
– No jak tam, przyzna pan, że niezły?
Kompletnie mnie zatkało, tak bardzo, że nawet nie wiedziałem, o co jestem pytany.
– No… tak… – bąknąłem, czerwieniąc się, speszony rozmówcą takiego formatu, i dopiero po chwili zdałem sobie sprawę, że pyta o film.
– A jakie filmy pan najbardziej lubi? – zapytał znowu, bo chyba wyczuł, że poprzednia odpowiedź była niepewna.
– No, właśnie fantastykę… – odpowiedziałem i chciałem jeszcze coś dodać, żeby nie wyjść na prostaka, ale w tym momencie producent z uśmiechem kontynuował:
– O, to się świetnie składa, bo po sukcesie „Wiedźmina” zamierzamy się poważnie zabrać za ten gatunek, strasznie był niedoceniany w filmie swoją drogą… – mówił dalej producent. Ja zastanawiałem się, jaki sukces miał na myśli, a on tymczasem opowiadał, że czytał ostatnio „Czarne oceany” Dukaja (tak się składa, że ten utwór również miał premierę w 2001 roku), powieść bardzo mu się podobała i nawet odbył już wstępne rozmowy z „panem Jackiem” w sprawie scenariusza. Trochę mnie zaskoczyło, że jest oczytany w takiej literaturze. Jednak potem zmienił temat i zaczął opowiadać, że w branży okołofilmowej potrzebują takich młodych osób jak ja i że mógłby mi załatwić stałą rubrykę na łamach jakiegoś ogólnopolskiego dziennika lub czasopisma. Brzmiało to tak pięknie, że aż sytuacja zaczęła się robić niezręczna i chciałem się z niej za wszelką cenę wydostać, nawet jeśli miałbym być niegrzeczny. Uśmiechałem się głupkowato i zacząłem wycierać ręce.

Wtedy Rywin odwrócił wzrok, spojrzał na mnie bezpośrednio, nie przez lustro, i podszedł o krok czy dwa. Serce podskoczyło mi do gardła. Odezwał się znowu, tym razem niższym i cichszym głosem:
– Wszystko zależy od tego, czy chcesz. Wystarczy, że powiesz słowo… Miecz przeznaczenia ma dwa ostrza. Jednym z nich jesteś ty…

W tym momencie zadziałałem instynktownie, górę wziął zwierzęcy strach przed dalszymi słowami. Odepchnąłem producenta z całej siły. Stracił równowagę i zdążyłem tylko kątem oka zauważyć, że składa palce w znak Heliotropu, żeby złagodzić upadek. Dopadłem do klamki, ale okazało się, że są drzwi są zamknięte, chociaż nie miały zasuwki ani żadnego innego zamknięcia. Odwróciłem się, bo teraz mogłem już tylko się bronić przed powstającym z ziemi napastnikiem. Wtedy w ciągu dwóch sekund stało się coś niezwykłego – z dotychczas zamkniętej kabiny wypadł mężczyzna z chromowanym kijem bejsbolowym i uderzył Lwa Rywina z całej siły w krzyż. Producent wygiął się, wciągnął powietrze i znowu upadł. Mężczyzna z kijem wykorzystał ten moment i zaczął okładać filmowca raz za razem. Wtedy zobaczyłem, że na plecach ma przytroczony drugi kij, ale już bez chromowej powłoki. Zanim się zorientowałem, na ziemi leżała już tylko czerwona miazga w garniturze, pod którą rozlewała się plama krwi. Mężczyzna z kijem spojrzał na mnie i dopiero wtedy mogłem przyjrzeć się jego twarzy. W tamtym momencie nie była dla mnie znajoma, ale po latach zobaczyłem ją ponownie w telewizji i wtedy zdałem sobie sprawę, że to był znany polski aktor filmowy, teatralny i dubbingowy Jacek Rozenek. W tamtej chwili jego tęczówki były całkowicie wypełnione przez źrenice, co wyglądało naprawdę przerażająco.
– To był doppler – powiedział pan Rozenek cichym, lodowatym głosem. – I to cholernie złośliwy. Zaraza, nauczył się nawet znaków wiedźmińskich….
– Zabił pan Rywina…? – ni to stwierdziłem, ni to spytałem, bo kompletnie nie byłem w stanie trzeźwo myśleć.
– Lew Rywin nie żyje od kilku lat. Kilku dopplerów się na niego uwzięło i na zmianę robią pod jego nazwiskiem filmy i politykę. To trzeci, którego zabiłem, został mi już tylko jeden. Ale mogę nie zdążyć…
Pan Rozenek złożył palce w gest, którego nie znałem i wykonał ręką ruch w kierunku drzwi, a te się otworzyły.
– Zajmę się ciałem, uciekaj! – powiedział stanowczym tonem, a mnie nie trzeba było powtarzać. Natychmiast stamtąd wyszedłem i to był mój ostatni kontakt z polskim światem filmowym.

Dwa lata później wielki polityczny huragan zmiótł ostatniego dopplera Lwa Rywina z panteonu ludzi sukcesu III RP, pozbawiając go możliwości zrealizowania dalszych filmowych planów związanych z polska fantastyką. Dzisiaj myślę sobie, że przynajmniej tyle dobrego wynikło z tej wielkiej afery. Tamtego feralnego dnia na premierze „Wiedźmina” polski światek filmowy dwukrotnie nadużył mojego zaufania – najpierw na sali kinowej, a potem w łazience.