Wpis z mikrobloga

Ta historia brzmi niewiarygodnie, ale miała miejsce naprawdę. Kilka lat temu przez parę tygodni pracowałem w jednym zespole z bardzo sympatyczną dziewczyną. Była bardzo przebojowa, miała klasę i własne zdanie. W pracy pożywiała się dosyć, hmmmm, nietypowo. Na przykład na miejscu robiła sobie kanapki: bułki posmarowane masłem, na którym kładła plastry jabłka i odrobinę keczupu. Co kilka dni przynosiła jednak coś tajemniczego w fabrycznie zapakowanej aluminiowej "wytłoczce". Zgrabnym ruchem, niepostrzeżenie zrywała z niej wierzchnią nakładkę z nadrukowaną etykietą, bardzo dokładnie ją zgniatała i wyrzucała do kosza,. po czym dokładnie łyżeczką wyjadała zawartość. Kiedyś pracująca przy biurku obok koleżanka zapytała nawet, co to takiego, ale odpowiedziała, że to taka jej ulubiona konserwa mięsno-warzywna, którą kupuje w sklepiku obok własnego domu. Któregoś dnia któraś z dziewczyn nie wytrzymała, i kiedy nasza Bohaterka wcześniej wyszła do domu, zanurkowała do kosza, znalazła zgniecioną aluminiową etykietę, rozłożyła ją na płasko i odczytała nazwę marki SHEBA, zza której wyłaniała się sylwetka czarnego kota.

  • 1