Wpis z mikrobloga

275642 - 74 = 275568

Passo dello Stelvio podjechaliśmy już dzień wcześniej samochodem. Około 6 rano wszystko było zasypane śniegiem, wiał porywisty wiatr a temperatura trzymała się lekko powyżej zera. Uhh, i my tu mamy wjechać rowerem?! Niepokój potęgował fakt, że jest to jedna z najwyższych alpejskich przełęczy (2760 m.n.p.m.) a sam podjazd od północnej strony ma ponad 1800 metrów przewyższeń. To musi boleć! Ostatecznie decydujemy się na pokonanie najpopularniejszej tutaj pętli od strony Prato, która zalicza również mniej oblegane Umbrailpass.

Zebranie się po poprzednim dniu idzie nam wyjątkowo topornie. Od rana zastanawiam się co zrobić żeby nie zamarznąć, lecz gdy Garmin pokazuje na dole 28 stopni, odechciewa mi się wieźć na górę dodatkowe kilogramy i zabieram tylko cienką wiatrówkę. Do Glorenza docieramy dość późno, bo dopiero tuż przed południem. Inni już wyruszyli, ale przynajmniej będzie kogo wyprzedzać :) Chwila na przebranie się, przygotowanie rowerów i ruszamy w drogę.

Kolarze nazywają Stelvio królową przełęczy. Clarkson w Top Gear stwierdził, że jest to najlepsza droga na świecie. Wysokość, liczne serpentyny i powalajace widoki sprawiają, że co roku ściągają tu tłumy ludzi chcących zobaczyć to na własne oczy. Przed wyjazdem przeczytaliśmy sporo relacji i nasze oczekiwania były bardzo wysokie. Osobiście się nie zawiodłem i zakochałem się w tym miejscu jeszcze na dole. Z Glorenzy do Prato prowadzi najpiękniejsza ścieżka rowerowa jaką kiedykolwiek jechałem a dalej robi się tylko lepiej. O ile dzień wcześniej byłem w stanie powstrzymywać się przed robieniem zdjęć, to tutaj rzadko kiedy chowałem aparat.

Na właściwym podjeździe można poczuć się jak w filmie. Fenomenalne widoki, tłumy kolarzy oraz przejeżdżające co chwila zabytkowe i luksusowe auta tworzą niesamowitą atmosferę. W ciągu jednego dnia zobaczyłem więcej egzotycznych modeli niż przez resztę życia. Niektórzy mówią, że w weekendy należy omijać Stelvio szerokim łukiem. Uważam jednak, że duży ruch nie jest tutaj wadą lecz zaletą i należy celować właśnie w takie dni. Sama wspinaczka nie jest trudna, nachylenie jest stabilne a jedynym problemem okazuje się być szybko kończąca się woda. Droga strasznie się dłuży, więc dla zabicia czasu momentami ścigam się z dostawczakami i ucinam krótkie pogawędki z mijanymi kolarzami. Niektórzy chyba jednak nie podzielają mojego zdania co do trudności, bo ledwo łapią oddech.

Po Stelvio zjeżdżamy kawałek w dół i odbijamy na podjazd do Umbrailpass, gdzie przekraczamy granicę i wjeżdżamy na teren Szwajcarii. Następne kilkanaście kilometrów wspominam bardzo źle. Zjazd do Santa Maria obfituje w ostre zakręty o tragicznej widoczności, co w połączeniu z wysokimi karbonowymi obręczami sprawia, że rzadko kiedy puszczam hamulce. Klocki ścierają się w przerażającym tempie i zaczynam mieć wątpliwości czy wystarczą do końca trasy. Na następny wyjazd w góry zdecydowanie zabieram stary komplet kół.

Dalej są już tylko małe alpejskie miasteczka, urokliwe wąskie uliczki i charakterystyczna zabudowa. Po powrocie czujemy lekki niedosyt, bo o ile trasa była świetna, to zdecydowanie zbyt krótka - ale przynajmniej będzie co robić za rok. Podjechanie Stelvio z obu stron naraz wydaje się być całkiem niezłym pomysłem. Dzień kończymy na 74 km i około 2300 m w górę.

Trasa: https://strava.com/activities/668000365
Więcej zdjęć: https://facebook.com/psnowak/posts/1177040862352890

#rowerowyrownik #ruszwarszawa #szosowawarszawa #alpy #gory #earthboners i trochę #pokazmorde
snowak - 275642 - 74 = 275568

Passo dello Stelvio podjechaliśmy już dzień wcześnie...

źródło: comment_qHTGgbthR5qNRpJmByonk4QtDdnQ6ySR.jpg

Pobierz
  • 9
  • Odpowiedz