Wpis z mikrobloga

#pasta w sumie trochę #czarnyhumor ( ͡° ͜ʖ ͡°)

Zdyszany rozejrzałem się wokół. Udało mi się zdążyć na czas. Między drzewami leżały wciąż ciepłe fragmenty ciał i pogiętych blach, gdzieniegdzie dogasał ogień. Służby ratownicze nie dotarły jeszcze na miejsce, lecz wiedziałem, że mam tylko chwilę. Szybkim ruchem ściągnąłem duży, turystyczny plecak i przystąpiłem do akcji. Wszystko miałem już szczegółowo zaplanowane, nie musiałem nawet zaglądać do przygotowanego na wszelki wypadek rysunku. Chwyciłem leżącą najbliżej rękę. Była lekko nadpalona, a skóra w okolicach łokcia była zdarta do kości. Nie miałem jednak czasu na wybrzydzanie. Noga Przemysława Gosiewskiego, pośladki Zbigniewa Wassermana, skalp Marii Kaczyńskiej - wszystko to lądowało w przepastnych czeluściach mojego plecaka.
Nagle dostrzegłem, że na miejsce katastrofy zbliżają się pierwsi ratownicy. Pochwyciłem jeszcze czyjś pozbawiony kończyn kadłub i dopchnąłem cały pakunek kolanem. korzystając z rozpościerającej się w lesie gęstej mgły, ostrożnie przystąpiłem do odwrotu. Przemykałem między pniami sosen i brzóz niczym wytrawny myśliwy. Myśląc, że już mi się powiodło utraciłem na chwilę czujność - i był to błąd.
Wypadłem z zarośli na leśną drogę. Z naprzeciwka patrzył na mnie rozszerzonymi z przerażenia oczami młody strażak. Uświadomiłem sobie, że spod klapy plecaka wystaje jakieś pół metra członka prezydenta Lecha Kaczyńskiego (trzeba wam bowiem wiedzieć, że zgodnie z ludowym powiedzeniem, każdy mężczyzna ma w sumie 200 cm wzrostu). Było już za późno, nie miałem wyboru. Wyciągnąłem pistolet i z bólem serca strzeliłem młodemu człowiekowi między oczy. To była niepotrzebna śmierć, jednak by nie poszła na marne, dobyłem noża i uciąłem strażakowi mały palec u stopy. Była to ostatnia brakująca część ciała, na której poszukiwania, ze względu na jej małą istotność, postanowiłem nie marnować czasu.
Żarówka jarzyła się pod sufitem zbudowanego w piwnicy laboratorium. Byłem na nogach już trzecią dobę, jednak czas miał tutaj wielkie znaczenie. Ciało było już w pełni funkcjonalne, strzaskane kości zastąpiłem metalowymi wstawkami, żmudnie zszywana skóra wyglądała prawie naturalnie. Jedynie fallus mojego dzieła wyglądał żałośnie. Gigantyczny organ najlepszego polskiego prezydenta zaczepił mi się o pień osiki, gdy uciekałem z lasu smoleńskiego. Nie mogłem sobie pozwolić na zwłokę i rozplątywanie jego grubych zwojów, gigantyczna prezydencka knaga została stracona na wieki. Musiałem ją zastąpić małym palcem strażaka, co było koniecznością obrażającą moje poczucie estetyki.
Został jeszcze ostatni składnik. Ampułka z krwią Jana Pawła 2 kosztowała mnie majątek. Stanisław Dziwisz nie chciał słyszeć o targach, dopóki nie pokazałem mu zdjęcia skrępowanych małych dzieci pochodzących z różnych stron świata, leżących na górach banknotów. Dopiero wtedy stary grubas zaślinił się i zgodził sprzedać drogocenną fiolkę. Odkorkowałem mistyczny eliksir. Gdy nabierałem go do strzykawki, moje nozdrza uderzył intensywny zapach kremówek. Dokonałem iniekcji i mój twór poruszył się. Żył.
Z ukontentowaniem spojrzałem na swoje dzieło. Był idealny. Katolicki półbóg, wcielenie prawa, awatar sprawiedliwości. Andrzej Duda, mój prezydent.