Wpis z mikrobloga

Anglicy nie dopuszczają Polaków do zajęć bardziej lukratywnych, tym się różnią nie tylko od Amerykanów, u których start zarobkowy jest równy dla wszystkich, ale i od Francuzów, którzy pozwalali byłym oficerom carskim na zajmowanie się szoferką nocną, co jest wykluczone dla cudzoziemca w Anglii. Znałem panie, które pochylały ładne główki nad bardzo mizernie opłacaną pracą, nad nawlekaniem sztucznych pereł na nitki. Potem porzucały tę pracę i stawały się kelnerkami w dziennych lub nocnych lokalach.

(...)

Gorsze było, jeśli piękne polskie dzieci, które nie pozbyły się swego sentymentalnego spojrzenia, zalewały się rumieńcem, kiedy ich mama lub tata zjawiali się w szkole i swoim złym akcentem angielskim wywoływali pogardliwe uśmiechy wśród kolegów.

Dzieci polskie na obczyźnie nie tylko często się wynaradawiają, co jest objawem naturalnym, lecz czasami wstydzą się polskości swoich rodziców, co jest już rzeczą nie tylko osobiście, lecz narodowo upokarzającą.

Czyżby te wszystkie odczucia tych faktów, które tu powyżej wymieniłem, były skutkiem jakichś wyłącznie moich zboczonych kompleksów? Naród polski był narodem, który zawsze chełpił się wielkim poczuciem swej narodowej godności. Czyżby te parszywe fakciki powyżej przytoczone nie zaczepiały narodowej godności w żadnym stopniu?

Ucieczka dzieci od polskości jako od czegoś poniżającego i gorszego - czyżby to było obojętne z punktu widzenia godności narodowej?

Czyżby na szalę przeciwną można było rzucić ten fakt, że mało, bardzo mało ludzi w Londynie, jacyś dentyści, lekarze, ludzie wyjątkowo obrotni, uzyskali silniejszą pozycję gospodarczą i mają samochody? Jakże jest ich mało i jakże zaczynają się łączyć między sobą w zamknięte koła towarzyskie.

Ale cóż. Kraj odczuwa czasami dobrodziejstwa emigracji z powodu paczek. Bardzo to ładnie o nas świadczy to żywe poczucie pokrewieństwa i chęć posyłania upominków. Otrzymujący taką paczkę nie myśli o tym, że może je posyłać dozorczyni szaletów publicznych, niegdyś żona polskiego ministra, której zły akcent angielski wzbudza pogardliwe uśmieszki wśród publiczności obdarowującej ją drobnymi monetami.

(...)

Już rosyjski emigrant, Marek Ałdanow, w swoich emigracyjnych powieściach podkreśla, że emigracja staje na głowie: ci, którzy byli obrotnymi finansistami w Rosji, na emigracji staczają się do nędzy, a ci właśnie najmniejsi, jakieś popychadła, wlokące nędzny żywot, raptem windują się w górę, obrastają w pieniądze i stają się czasami dobroczyńcami swoich byłych chlebodawców. Polska emigracja w Londynie o tyle potwierdzała ten pogląd, że właśnie nasi najwięksi, właśnie ludzie o nazwiskach, które znamy z polityki, ze sztuki, z literatury, schodzą tutaj na; stopień ostatni pod względem dobrobytu. Znałem pannicę, która wypalała porcelanę. Rozpalić piec do tego wypalania porcelany przychodził do niej były marszałek senatu. Znany pisarz i publicysta obozu narodowego, autor różnych syntetycznych opracowań naszych dziejów, ojciec licznych dzieci, był pracownikiem piekarskim w jakiejś prymitywnej piekarni, obracał drągami z bochenkami chleba. Pracę miał nocną. Zresztą przeważnie polscy dygnitarze, ministrowie, generałowie, byli dowódcy armii pracowali nocą. Była taka wytwórnia biszkoptów, która utrzymywała szychtę nocną dla opakowywania tych biszkoptów. Pracowali tam wyłącznie byli dygnitarze polscy, a wśród nich znany konferansjer warszawski, pan Jarossy. Nie tracili humoru. Mieli tę wyższość nade mną, że nigdy nie byli zasępieni.

Wracam do tego pisarza i pracownika piekarskiego, którym był oczywiście Jędrzej Giertych. Kiedyś spotkałem go, jak z dwiema swymi małymi córeczkami, mogącymi mieć jedenaście i dziesięć lat, zdążał na wystawę fotografii dworów polskich, którą urządził w Londynie pan Mieczysław Jełowiecki. Mam zwyczaj zwracania się do dzieci per "pan" lub "pani", toteż zwracając się do córeczek Giertycha zapytałem się:

- Panie chodzą do szkoły z małymi Angielkami?

Na to otrzymałem niespodziewaną odpowiedź, która, jak to określają Rosjanie, posadziła mnie do kalosza:

- Małymi? Jest to rzecz względna. One mają tyle samo lat co my.

Dziwne były stosunki na emigracji powojennej. Jedna pani, żona naszego byłego ministra pełnomocnego, była dozorczynią klozetu w jednym z klubów. Syn jej, bardzo dystyngowany młodzieniec, grał z królewną Małgorzatą w tenisa.

Anglicy zupełnie nie dopuszczali Polaków do jakiejkolwiek wykwalifikowanej pracy. Całe społeczeństwo angielskie spychało nas do mycia naczyń u Lyonsa lub do innych prac zbyt paskudnych, aby mieć amatorów wśród Anglików (...)

Było kilka polskich kawiarń i restauracji. Wszędzie kelnerkami były panie z inteligencji. W Klubie Marynarzy przez pewien czas usługiwała pani o nazwisku rodziny, która w XVIII w. była najbogatszą rodziną nie tylko w Polsce, lecz w Europie całej. W kawiarni Daquise, czyli Daszewskiego, w rozmowie z wielkim leaderem politycznym mówię:

- Nie wiem, czy bezbłędnie powiem po łacinie: "facies non omnem una, nec diversa tamen, qualis dicet esse sororum".

- A to ja może pana poprawię - powiada kelnerka, panna Kasia, wyglądająca na lat osiemnaście. - Miałam zawsze piątki z łaciny.

- Boże - zawołałem - jak to trudno będzie po powrocie do domu, do kraju, w którym kelnerki nie będą umiały poprawić ci łacińskich wierszy.


#notatnik #emigracja #mackiewicz
  • 2