Jest taka ulica w Lublinie o której mało kto wie. Jest to całkiem zabawne bo znajduje się ona niemal w środku miasta, tuż obok galerii handlowej i całkiem niedaleko Starego Miasta. Ale jeśli mam być szczery - cieszę się niezmiernie, że ludzie nie zdają sobie sprawy z istnienia ulicy Kruczej. Mieszkałem tam pół roku, o sześć #!$%@? miesięcy za dużo. Kiedy szukałem dla siebie stancji, ta oferta od razu rzuciła mi się w oczy. Właściciel żądał kwoty tak niskiej, że bez wahania wpłaciłem zaliczkę i umówiłem się na podpisanie umowy. Ku mojemu zdziwieniu, kiedy przybyłem do mieszkania, drzwi były otwarte na oścież, a dokument po prostu leżał na podłodze. Podpisałem go oczywiście, a następnego dnia papierek zniknął. Wprowadziłem się sprawnie i od razu przekonałem się o tym, że Krucza to nie jest zwykła ulica.
Zacznijmy od mojego mieszkania. W teorii było one przygotowane dla czterech osób - tyle było pokoi, a do tego dochodził przedpokój, kuchnia i łazienka. Mój pokój był na końcu korytarza, więc musiałem przejść właściwie przez cały dom, żeby się do niego dostać. Przez sześć miesięcy, które w nim spędziłem, nikt się nie wprowadził. I o ile mi wiadomo, przez cały ten czas mieszkałem tam sam. Przynajmniej taką mam nadzieję. Czasem w nocy słyszałem dziwne drapanie z pokoju obok, ale tłumaczyłem sobie, że to pewnie jakieś korniki czy #!$%@? inne szczury bo kamienica była jednak dość stara. Mimo to zdawałem sobie sprawę, że ten dźwięk był... dziwny. Brzmiało to jakby ktoś chodził wzdłuż całej ściany nie odrywając od niej paznokcia. A potem zawracał z powrotem. I tak w kółko. Czasem gdy przechodziłem przez przedpokój wydawało mi się, że widzę blade światło lub jakiś ruch w którymś z pokoi, ale nigdy nie zdołałem ustalić co to właściwie było. Noce były najgorsze. Mieszkanie było na parterze i często słyszałem dziwne dźwięki dobiegające z piętra wyżej. Coś jakby odgłosy czołgania się po podłodze i... sam nie wiem, uderzeń czy czegoś w tym stylu. Starałem się nad tym za dużo nie zastanawiać. Pewnego dnia ktoś ustawił pod moim oknem fotel. Czarny, skórzany fotel. Nie mam pojęcia kto to zrobił, ani po co, wiem na pewno że kiedy czasem otwierałem okno po zmroku, słyszałem zza niego czyjś oddech. Nigdy nikogo jednak nie przyłapałem. Sąsiadów praktycznie nie widywałem.
Naprzeciwko mojej kamienicy, która mieściła się akurat na końcu ulicy stało przedszkole. Kiedy czasem przechodziłem obok lub wyglądałem przez okno, widziałem sylwetki przewijające się za oknami i słyszałem śmiechy dzieci. Nawet w środku nocy. Najbardziej przeraził mnie moment, kiedy postanowiłem przyjrzeć się cieniom za szybami i zrozumiałem, że te sylwetki należą ewidentnie do dorosłych ludzi, a mimo to zdawało mi się, że to właśnie z ich ust wydobywają się dziecięce śmiechy i chichoty. Czasem śpiewali piosenki, czasem recytowali wiersze po łacinie.
Bałem
Zacznijmy od mojego mieszkania. W teorii było one przygotowane dla czterech osób - tyle było pokoi, a do tego dochodził przedpokój, kuchnia i łazienka. Mój pokój był na końcu korytarza, więc musiałem przejść właściwie przez cały dom, żeby się do niego dostać. Przez sześć miesięcy, które w nim spędziłem, nikt się nie wprowadził. I o ile mi wiadomo, przez cały ten czas mieszkałem tam sam. Przynajmniej taką mam nadzieję. Czasem w nocy słyszałem dziwne drapanie z pokoju obok, ale tłumaczyłem sobie, że to pewnie jakieś korniki czy #!$%@? inne szczury bo kamienica była jednak dość stara. Mimo to zdawałem sobie sprawę, że ten dźwięk był... dziwny. Brzmiało to jakby ktoś chodził wzdłuż całej ściany nie odrywając od niej paznokcia. A potem zawracał z powrotem. I tak w kółko. Czasem gdy przechodziłem przez przedpokój wydawało mi się, że widzę blade światło lub jakiś ruch w którymś z pokoi, ale nigdy nie zdołałem ustalić co to właściwie było. Noce były najgorsze. Mieszkanie było na parterze i często słyszałem dziwne dźwięki dobiegające z piętra wyżej. Coś jakby odgłosy czołgania się po podłodze i... sam nie wiem, uderzeń czy czegoś w tym stylu. Starałem się nad tym za dużo nie zastanawiać. Pewnego dnia ktoś ustawił pod moim oknem fotel. Czarny, skórzany fotel. Nie mam pojęcia kto to zrobił, ani po co, wiem na pewno że kiedy czasem otwierałem okno po zmroku, słyszałem zza niego czyjś oddech. Nigdy nikogo jednak nie przyłapałem. Sąsiadów praktycznie nie widywałem.
Naprzeciwko mojej kamienicy, która mieściła się akurat na końcu ulicy stało przedszkole. Kiedy czasem przechodziłem obok lub wyglądałem przez okno, widziałem sylwetki przewijające się za oknami i słyszałem śmiechy dzieci. Nawet w środku nocy. Najbardziej przeraził mnie moment, kiedy postanowiłem przyjrzeć się cieniom za szybami i zrozumiałem, że te sylwetki należą ewidentnie do dorosłych ludzi, a mimo to zdawało mi się, że to właśnie z ich ust wydobywają się dziecięce śmiechy i chichoty. Czasem śpiewali piosenki, czasem recytowali wiersze po łacinie.
Bałem
Impreza nie była w Lublinie, tylko w jednej z maleńkich wiosek dookoła niego, mianowicie w Dąbrowicy. Kursował tam tylko jeden autobus, ale to i tak nieźle patrząc na to jak wielkie zadupie to było. O dziwo mój znajomy nie wyprawił baleciku u siebie na chacie, mimo że miał dość duży dom, tylko w jakimś centrum kultury czy tam innej wiejskiej świetlicy, sam do końca nie wiem co to było. Bawiłem się nawet nie najgorzej, ale szybko znudziłem się faktem, że właściwie nikogo tam nie znam, a alkohol skończył się przerażająco szybko. Nie miałem więc zamiaru zostawać do białego rana, tylko postanowiłem się dyskretnie ewakuować. Na moje szczęście pętla autobusowa była tuż obok miejsca imprezy bo nie wiem czy bym tam dotarł. Byłem już dość mocno #!$%@?, ale przynajmniej udało mi się odczytać, że trójka, czyli jedyny autobus, który zawiózłby mnie do Lublina przyjeżdżał dopiero o 4:05, a według mojego zegarka dopiero dochodziła trzecia. Przeklnąłem pod nosem i zmulony wypitym alkoholem klapnąłem sobie na pobliskiej ławeczce.
Coś zaszeleściło w krzakach za moimi plecami. Nawet nie chciało mi się odwrócić głowy, żeby zobaczyć co to było, więc po prostu rzuciłem w przestrzeń:
Jest tam kto?
Z początku myślałem, że robię z siebie debila i drę mordę na jakąś wiewiórkę albo podmuch wiatru, ale wtedy usłyszałem ciche, rytmiczne dźwięki zbliżające się coraz bliżej. Brzmiało to... jak czyjś oddech. Podniosłem się gwałtownie z ławki i poświeciłem wokół siebie telefonem. Nikogo nie zobaczyłem, ale w powietrzu wyraźnie było czuć czyjąś obecność. Już miałem wracać z powrotem do zamulania na ławeczce, kiedy jakiś świstek papieru obił się o moje kolano, niesiony wiatrem. Z ciekawości podniosłem go do oczu i okazało się, że to jakaś stara kartka z autobusowym rozkładem. Była już chyba tak wiekowa, że numer linii całkowicie się zatarł, ale podejrzewałem, że musiało chodzić o trójkę, był to bowiem jedyny autobus, który tu kursował. Odrzuciłem kartkę na bok i usiadłem na ławeczce, zastanawiając się czy nie przerwać na chwilę rzucania fajek, zapalając sobie jednego szluga na dodanie otuchy.
Chyba na chwilę przysnąłem bo nie usłyszałem podjeżdżającego autobusu. Po prostu nagle otworzyłem oczy, a on stał na pętli z otwartymi drzwiami. Wiedząc, że następny przyjedzie dopiero za godzinę, rzuciłem się do drzwi i na szczęście zdążyłem #!$%@?ć się do środka zanim się zatrzasnęły. Wtedy dopiero dotarło do mnie, że w autobusie jest chyba jakaś awaria zasilania bo nie paliły się żadne światła na suficie, co było dość dziwne bo na dworze wciąż było w #!$%@? ciemno. Właściwie to jedyną rzeczą, która świeciła się w całym autobusie był chyba biletomat obok kabiny kierowcy. Wątpiłem, że kanary pracują o tak wczesnej porze, więc nawet nie pomyślałem o kupieniu sobie biletu.