Jakiś czas temu odzyskałem dysk z czasów studenckich a wraz z nim folder z moimi "felietonami". Jednym z nich chciałem się z Wami podzielić.
Z góry przepraszam, za wszelkie błędy stylistyczno-składniowe (stąd też felietony w cudzysłowie).
Leżąc i twórczo wpatrując się w pęknięcia na suficie przypomniałem sobie historię sprzed lat kilku, dokładnie czterech, ale niewątpliwie warto poskładać szczątkowe obrazki w całość tego co się wydarzyło.
Aby przypodobać się pewnej damie postanowiłem wskrzesić głęboko ukryty we mnie talent kulinarny. Znając swoje miejsce w szeregu jeśli chodzi o przygotowywanie wykwintnych dań, a jest ono zaraz za dziewczynką w piaskownicy, która przyrządza kwarcowe dania w plastikowej zastawie, przy czym jej wypieki w urojonej kuchni są pewnie zjadliwe… postanowiłem wybrać coś łatwego. Przeanalizowałem swoje dotychczasowe doświadczenie, bazujące głównie na kanapach z żółtym serem i ketchupem oraz gdy naprawdę ponosiła mnie fantazja jajecznicy. Po burzliwej dyskusji z własnym kulinarnym ego, doszedłem do wniosku, że umiejętność smarowania masła nożem i wbijania jajek na patelnie przyda mi się do zrobienia…. Tu UWAGA! Trufli w posypce pistacjowej. Wybór wydawał się oczywisty co najmniej z dwóch względów. Po pierwsze w internetowym przepisie było mało składników potrzebnych do przygotowań, lista czynności też nie wydawała się wymagająca, a po drugie zaważyły kwestie wizualne – piękne, idealnie kuliste czekoladki w złocistej posypce, które musiały zadziałać na ową niewiastę.
Zakupiłem wszelkie niezbędne produkty oraz przepiękne pudełko aby sprezentować te istne cuda. Wsiadłem do samochodu na sklepowym parkingu i intuicyjnie zadzwoniłem do brata, czy mógłbym skorzystać z jego kuchni? Wybranie cudzej kuchni to generalnie słaby pomysł – nic nie można znaleźć, trzeba dokładnie posprzątać no i co chwila ktoś wchodzi z pytaniem „jak idzie?”. W moim jednak przypadku, wybranie kuchni brata to strzał w dziesiątkę. Od samego progu przywitała mnie bratowa z jakże rozentuzjazmowanym spojrzeniem, które mówiło wszystko. Jestem przekonany, że już wtedy wiedziała co się stanie, ale z czystej ciekawości pozwoli mi jednak skorzystać z kuchni.
No i zabrałem się do roboty. Wyłożyłem przepis, wszystkie potrzebne produkty, naczynia i stanąłem dumny. Wizualizowałem sobie wtedy dwie rzeczy i z perspektywy czasu nie wiem, która jest bardziej niedorzeczna. Czy ta, gdzie oboje z wybranką delektujemy się czekoladkami jak z obrazka czy ta, w której zamiast mojej osoby w kuchni stoi Gordon Ramsay. Jedną z pierwszych czynności było roztopienie czekolady na parze – poszła ona zdumiewająco prosto co utwierdziło mnie tylko w kulinarnej zajebistości. Kolejny krok to zmiksowanie czekolady z innymi podzespołami do jednolitej konsystencji. Chyba nie ma prostszej czynności? Chwilę po niej musiała nastąpić mała przerwa techniczna, ponieważ odrobina czekoladowej masy podczas miksowania wydostała się poza pojemnik. Godzinę później po gruntownym wyczyszczeniu blatu, lodówki, okien, ścian, sufitu, podłogi wziąłem prysznic i byłem gotowy do dalszych działań. Do działań nie byli jednak gotowi gospodarze. Oni już od jakiegoś czasu przestali pytać „Jak idzie?” i to nawet gdy w przerwie to ja szedłem do pokoju. Napięta atmosfera nie pomagała, ale na szczęście zbliżał się ostatni krok, czyli formowanie małych kulistych kształtów. I nie wiem do tej pory czy przepis był wadliwy czy przypadkiem stworzyłem substancje obezwładniającą. Nabierając masę w dłoń ta zamiast formować się w kulkę zlepiała palce rozsmarowując się przy tym po całej ręce. Wyobrażam sobie uciekiniera, który dostał wielką porcją mojej czekoladowej masy. Na ulicy musiałby wyglądać jak monstrualny stolec. Nieoceniony w tej kwestii jest także efekt psychologiczny, który złoczyńca chciałby skończyć jako wielka, czekoladowa kupa? Niemniej jednak, udało się stworzyć (boje się tu użyć określenia kulki) coś w rodzaju niezidentyfikowanych obiektów, którym posypka pistacjowa wcale nie pomogła. Wyglądało to tak źle, że gdy po trzydziestu minutach chłodzenia, otworzyłem lodówkę, chciałem zapytać brata po co mu gówno na talerzu? Finalnie jednak, zamknąłem drzwi bez słowa… także te na klatkę.
Cóż, trufli nigdy nie spróbowała ani owa dziewczyna, ani ja nie miałem okazji – przez tydzień bałem się odwiedzić bratową. Jedynie brat powiedział, że wyszły w porządku, ale na pytanie czy zrobić jeszcze, usłyszałem długi dźwięk w słuchawce telefonu obwieszczający nagłe zakończenie konwersacji przez rozmówcę.