TL;DR
Za
wpisem na mikroblogu wrzucam tutaj przepisany i zeskanowany artykuł, który ukazał się w dodatku MAGAZYN do Gazety Olsztyńskiej w 1994 r. Są to wspomnienia mojego nieżyjącego już pradziadka dotyczące jego losów podczas II WŚ, życia pod okupacją hitlerowską, wyzwolenia Olsztyna przez Rosjan, zsyłki w głąb Rosji oraz powrotu w rodzinne strony. Naprawdę warta przeczytania historia.
Olsztyn w 1940 roku był miastem wolności w porównaniu z Działdowem. Wysiadłem na dworcu i słyszę, jak dwie starsze kobiety gadają po polsku. Rozmawiają spokojnie, głośno, nikogo to nie dziwi, nikt na kobiety za to mówienie po polsku nie krzyczy. Bardzo maże to zdziwiło.
JAKBY ZŁY DUCH WSTĄPIŁ
Bernard PŁOCHARSKI urodził się w 1913 r. w Działdowie.
— Jak pamiętam — to u nas zawsze nie było spokoju między Polakami i Niemcami. Stale zdarzały się jakieś awantury. Raz ten pobił tego, raz tamten. Może tak musi być między młodymi.
W 1939 r. trafił do Modlina. Po upadku twierdzy dostał się do niewoli, ale pod koniec października zwolnili go.
—
Nie poznałem swego miasta —wspomina. —
W ludzi jakby zły duch wstąpił. Nagle okazało się, że ci, co do niedawna mówili, że są Polakami, po-robili się Niemcami i donosili na ge-stapo na tego, na którego byli źli.
Na ulicy nie wolno było mówić po polsku, bo można było dostać za to w pysk, albo i gorzej. Nawet dzieciakom nie pozwalali. Polaków, którzy zajmowali dobre mieszkania przy rynku — wyrzucali i sami się osiedlali. Ci, którzy podpisali Volkslisty, byli gorsi od Niemców. Myśmy wynajmowali mieszkanie od takiej samotnej starej panny — Niemki. Córka mówiła na nią Tante Balia. To była bardzo dobra kobieta i chroniła nas.
NORMALNE MIASTO
Bernard Płocharski na początku Stycznia 1940 r. dostał z dzialdowskiego Arbeitsamtu skierowanie na przymusową pra-cę do parowozowni w Olsztynie.
— Zakwaterowali nas w baraku kolo Szpitala Kolejowego. A tam robactwo, aż się roi_ Powiedzieliśmy, że tam nie chcemy. Dali nas więc na Waryńskiego do bloku wysokiego napięcia. Jeszcze stoi. Były tam wyszykowane pokoiki na strychu i w piwnicy. Całkiem niezłe.
W parowozowni robiliśmy razem ze wszystkimi — Warmiakarni, Niemcami. To były bardzo porządne chłopy. Pamiętam takiego Krogula z Gietrzwałdu, Jasińskiego z Gronit. Brygadzistą był Stef-fen z Kolonii Mazurskiej. Rozmawialiśmy w pracy po polku. Warmiacy nawet z nami woleli po polsku gadać. bo wiedzieli. że jak coś chlapną na Hitlera — to nie doniesiemy na nich. Na Niemców też nie mogę nic złego powiedzieć. Najważniejszy był inspektor Knorr. werkmeistrem był Schmidt. a biuralistą Runau.
Płacili nam połowę tego co Niemcom — 180-190 marek. Mało. ale udawało mi się z tego jeszcze trochę rodzinie dowieźć. Czasem się coś zakombinowało.
W Olsztynie można było żyć normalnie. Nikt nas nie prześladował. Wszędzie można było wejść, ale zakupy najczęściej robiliśmy w sklepie Malewskiej na Waryńskiego. Sprzedawczyni mówiła po polsku. W innych sklepach też mówili.
To było ładne, zadbane miasto, chociaż wojna i tu data się odczuć. Wszystko było na kartki, Płocharski zapamiętał najbardziej rok 1941. Nagle z Olsztyńskiego dworca odjeżdżać poczęły- transporty-wojskowe na wschód, w tym samym kie-runku przetaczały się też co kwadrans po-ciągi z wojskiem z głębi Rzeszy. Wkrótce potem wybuchła wojna z Rosją.
Naprawiali lokomotywy, a one sapiąc ruszały na wschód i już nie wracały. O tym, co się dzieje w świecie dowiady-wali się z radia.
Właścicielem sklepu, w którym dziś mieści się Moda Polska na Dąbrowszczaków, był bogaty stolarz — Lucyn, Sprze-dawał w nim meble. Jego robotnicy —też przymusowi — Pieracki i Sarbiewski z Dzialdowa wytrzasnęli skądś radio. Trzymali je w kominie domku, w którym mieszkali w podwórzu za sklepem.
W 1942 r oprócz Polaków w parowozowni pojawili się Litwini. Niemcy mieli ich za sojuszników i płacili im normalne stawki. Rok po nich przywieziono Włochów z Sycylii. Niemcy uznawali ich za coś gorszego i placiii tak, jak Polakom. Litwini nie wytrzymali długo — uciekli. Po nich zniknęli Włosi.
Polacy -- głównie z Ostrołęki, Chorzel, Dzialdowa — nie uciekali. Handlowali za to ile mogli.
ZA PIĘĆ MINUT WOLNOŚĆ
Gdzieś tak 12 lub 13 stycznia 1945 r. nad Olsztyn przyleciały dwa rosyjskie samoloty. Chciały chyba rzucić bomby na parowozownię albo dworzec, ale zrzuciły na pola koło Tracka. Regularne naloty rozpoczęły się w poniedziałek. Trwały do czwartku. Nie mogli trafić w dworzec. Trafili w kuchnię przy Waryńskiego i chyba w dworcową ubikację.
Pamiętam, że w sobotę widziałem wojsko, jak szło ulicą Partyzantów w kierunku ratusza — podobno organizować obronę. Myśmy dostali rozkaz żeby przy-gotować wszystkie parowozy.
W sobotę, jeśli mnie pamięć nie myli, stały pod parą gotowe do ewakuacji. Miały iść na Braniewo, a parowozownia miała być przeniesiona do Słupska. Nic z tego nie wyszło. Podobno za Gutkowem były rozerwane szyny.
W sobotę poszedłem do parowozowni. Nikogo w niej już nie było. Naciągnąłem do parowozów wody, żeby się kotły nie przepaliły. Może to było jeszcze w sobotę, a może w niedzielę, na dworzec schodzić się zaczęli ludzie. Poupychali się w wagonach, ale żaden pociąg nie odje-chał. Na dworcu zostały po nich sterty różnych bagaży.
Myśmy też siedzieli w wagonach. Poodrywaliśmy sobie literki P z ubrania i udawali niemieckich kolejarzy. Chcieliśmy uciec do Amerykanów, bo Rosjan baliśmy się.
Czekaliśmy w tych wagonach kilka godzin. Wieczorem wróciliśmy do siebie.
Niedzielę przesiedzieliśmy w piwnicy. Od strony Olsztynka słychać było kanonadę. Pociski trafiły w 2,3 domki nad Jeziorem Długim, poza tym w mieście nic się nie paliło. Noc z niedzieli na ponie-działek przesiedzieliśmy w piwnicy. W poniedziałek obudziły nas strzały. Wszedłem na pierwsze piętro naszego budynku, widok na dworzec mam jak na dłoni. Patrzę, a tu od strony ul. Lubelskiej pod dworzec podchodzą Rosjanie, strzelają z ręcznej broni. Z prawej strony od miasta bronią się własowcy. Dworzec cały zastawiony wagonami, może nawet i z wojskiem. W czasie tej walki zajechał z Koisz pociąg z własowcami. Do nocy atak na dworzec poszedł trzy razy. Zrobiło się ciemno i schowałem się do piwnicy, nie wiem, jak to się skończyło.
I TAK CIĘ UBIJĄ
Rano we wtorek — to chyba był już 23 stycznia — poszedłem do parowozowni po lampę. Patrzę, pusto. Naglę słyszę, że ktoś woła do mnie po rusku. W nogi. Kluczyłem jak zając między wagonami, aż zwiałem do naszej piwnicy. Nie minęło dużo czasu, a tu głosy. No, idą po nas. Zabiją czy nie?
—
Wychadzi takie owakie — krzyczą. My nic. —
Wychodzi, bo jak nie, to was ubijem i tłuką szyby w oknach piwnicy. Zaraz nam tu wrzucą granaty i po nas —myślimy i wychodzimy.
--
Hande hoch! oni do nas, jak tylko się pokazaliśmy. Łapy w górze, strach, że aż za gardło ściska. Doskoczyli do nas. No, koniec — myślę sobie.
Zanim ochłonąłem, już nie miałem zegarka, inni też.
—
A eto kto -
nawierno giestapowiec. Patrzę, a oni z sąsiedniego domu (też jeszcze stoi) wygarnęli kolejarzy i chcą ich rozstrzelać. Jest między nimi
Polakowski z Bracswaidu. Nie wiem skąd takiej odwagi nabrałem, ale zacząłem im tłumaczyć. Uwierzyli, ale oficerki im pozabierali. Nam zresztą buty — też. Pamiętam , że znaleźli gdzieś w piwnicy młodego własowca i znowu biorą się do rozwałki. Jeden uderzył go kolbą. inny kopnął. Chłopak widzi: że nie żarty —
Ja nie chciałem, musiałem iść z Własowem, zabiliby mnie gdybym odmówił - skamle. Jakiś żołnierz — Uzbek. chyba ważniejszy od nich kazał im przestać. Tamten mu dziękuje, a on —
Nie masz się co cieszyć i tak cię ubiją. Trzeba się było durniu przebrać.
BEDZIEMY WAS CHRONIĆ
Z Waryńskiego poprowadzili nas na Lubelską do takiego niedużego domu zaraz przy torach za wiaduktem. Też jeszcze stoi. Potem przed wieczorem zaprowadzili nas pod dworzec. Tu niedaleko miejsca, w którym jest teraz plac manewrowy PKS, stały baraki. Stamtąd w czwartek lub piątek. poprowadzili nas przez miasto ulicami Partyzantów, Dąbrowszczaków, Pieniężnego do koszar na Niepodległości. Ulice były cale.
Czwartego dnia mówią nam. że pójdziemy dodornu. tylko muszą odprowadzić nas do dawnej granicy z Polską, bo po lasach pełno żołnierzy niemieckich i niebezpiecznie. No i wyprowadzają nas z koszar. Przed nami ewakuowali sierociniec. Wychodzimy na ulicę, a tam kręci się jakiś maluch. Widocznie się zgubił: Żal mis dzieciaka zrobiło. wziąłem go. Doszliśmy do Szczęsnego, ale widzę że mi za ciężko będzie, a zresztą nic nie miałem do jedzenia.
Wypatrzyłem. że przy jednym domu jest krowa. Zostawiłem chłopca. — Zaraz wrócisz? — pyta mnie_ — Tak. skłamałem. Długo mi ten dzieciak chodził po głowie, aż kiedyś wybrałem się do Szczęsnego. Odszukałem dom. Chłopiec przeżył.
Pierwszy nocleg mieliśmy w Trękusku. Majątek był opuszczony. Wyglądał jakby gospodarze na chwilę wyszli. W kuchni koryto z ciastem na chleb, w stodole zabita krowa i świniak jeszcze nie oprawione.
Każdy się najadł do syta. Wreszcie trafiliśmy do Jedwabna. Tu skończyły się żarty. Zaczęły się „badania". W grupie byli i Polacy, i Niemcy, i Francuzi, i Włosi. Okazało się, że Rosjanie wcale nie prowadzą nas do Polski, tylko do Rosji. Przed Janowem wzmocnili konwój. Samochodami powieźli nas do Przasnysza, a potem do Ciechanowa. Tu po kilku dniach załadowali po 100 chłopa do wagonu i kurs Rosja. Za cale wyposażenie służyła dziura w podłodze do załatwiania potrzeb. Nie można się do niej było dostać, więc ludzie załatwiali się pod siebie. Smród okropny. Pierwszy człowiek umarł już przed Białymstokiem. Potem tym się przestaliśmy przejmować. Jak ktoś zmarł, to służył jako siedzenie.
Podróż trwała 15 dni. Do jedzenia dawali nam suchary i wodę w wiadrze po ropie.
ZASTRZYK Z KAMFORĄ
Zawieźli nas do Charkowa. Mróz przekraczał 40 stopni. Ulokowali nas za miastem. Obóz otoczony był drutem kolczastym, co jakiś czas sterczały z niego wieżyczki ze strażnikami z automatami. Mieszkaliśmy w barakach. Spaliśmy na podłodze, kto miał szczęście na drewnianej, kto nie — na betonie. Nieraz budziłem się, a tu z obu stron nieboszczycy. Kobiety i mężczyzn zakwaterowali oddzielnie, ale kąpać się prowadzali nas wspólnie. Nikt nie zważał na nagość. Najgorszy był głód. Największą plagą —biegunka.
Kiepsko już było ze mną, czułem, że długo nie pociągnę, ale żyć się chciało. Idę w końcu na izbę chorych i mówię lekarzowi, że mam biegunkę. Sanitariusz powiedział mi, że przyjmują tylko takich, którzy załatwiają się powyżej 20 razy dziennie.
— Ile razy srasz? — pyta mnie lekarz, też zresztą łagiernik.
— 30 — kłamię.
— Dobra, zdejm tego nieboszczyka z łóżka i kładź się.
Lepiej mi się zrobiło, bo nie leżę już na podłodze, ale jeść się chce. Zgłosiłem się do wynoszenia kubła z odchodami. Za to dawali podwójną porcję. Któregoś dnia poszczęściło mi się. Zmarł Wietczyński — aptekarz, właściciel wytwórni leków z Wąbrzeżna. Miał dobre ubranie. Sanitariusz sprzedał je. Lekarz, który miał sam chęć na te ubrania, strasznie się na sanitariusza wściekl. Wygonił go i wziął mnie.
Teraz ja byłem gość. Nieboszczyków zgłaszało się dopiero po posiłkach. Brałem ich porcje i zjadałem, czym mogłem, dzieliłem się z kolegami.
Moim zadaniem było między innymi mierzenie chorym temperatury. Kto mial powyżej 40 stopni, temu lekarz robił zastrzyk. Mówił, że z kamfory. Tylko , że po tym zastrzyku każdy chory w ciągu godziny umierał. Nie wierzę, że to była kamfora. Pewnie to był zastrzyk, żeby się człowiek szybciej wykończył i zwolnił pryczę.
Do czerwca nasz obóz właściwie nie pracował. W czerwcu wzieli nas do sadzenia kartofli. Potem naprawialiśmy dachy na jakiejś fabryce. Pracowałem 4 miesiące. Zapłacili mi za nie 90 rubli. Chleb na bazarze kosztował 85.
Z czasem pozwolili nam samodzielnie poruszać się po mieście. Kiedyś, gdy szedłem z kolegą przez miasto, jakiś elegancki człowiek — Polak zainteresował się nami, dziwił się, co tu robimy. Poszedł za nami do komendanta obozu i chyba się ujął za nami, bo za jakiś czas nas zwolnili.
Wracaliśmy pod rosyjskim konwojem. Jedzenia na drogę dali tyle, co nic. W Kijowie sprzedałem kalesony za 110 rubli, żeby kupić chleb. Wracaliśmy jednak o dziwo w wagonach sypialnych. Tak mi się dobrze spało, że ukradli mi czapkę. Wracało nas tak 10 wagonów ludzi. Zawieźli nas aż do Poznania i tu wreszcie puścili.
Wróciłem do Dzialdowa. Nasze mieszkanie zajęli obcy ludzie. Zabrałem więc rodzinę i przenieśliśmy się do Olsztyna. To było nie to miasto, które w styczniu zostawiłem. Zniszczone, popalone, bezludne.
Po powrocie Bernard Płocharski najpierw pracował w wodociągach, potem na krótko zatrudnił się jako ślusarz w 15 Dywizji Wojska Polskiego. W 1948 r po-szedł do parowozowni.
Młodsi uciekli do Niemiec. Starsi zostali.— Fajno, ze jesteś, Bernard -- przywitali go dawni znajomi.
Lech KRYSZAŁOWICZ
BONUS
LINK DO ALBUMU ZE SKANAMI GAZETY:
//imgur.com/a/Zwpiq
Za wszystkie literówki czy błędy w tekście pisanym przepraszam - moje oko mogło czegoś nie wychwycić, a pomagałem sobie OCR
Komentarze (20)
najlepsze
W 1975 Gestapo oraz NKWD przewidywało likwidację polskiej ludności(wymordowanie, deportacja na wschód). Także nie tylko ci pierwsi byli zagrożeniem.
Zawsze w takich wspomnieniach pojawia się motyw niezwykłego zainteresowania czerwonoarmistów zegarkami. Dzisiaj to się wydaje wręcz absurdalne.
Ten fragment jest przerażający. Człowiek jest jednak w stanie wytrzymać więcej niż się wydaje.
Potem się chwalili że taki u siebie zamontują i będą mieli własną wodę ze ściany.
Pradziadka zastrzelili niestety, bo konie armii sprzedał a nie czerwonoarmistom, pobratyńcom oddał. tak się wściekli że zrobili publiczną egzekucję we wsi.
Oj takich opowiastek po dziadkach już Śp. jest mnóstwo.
Wiedziałem! Wiedziałem że cośz tymi przyprawami jest nie tak! Znowu spisek Niemców! #pdk ( ͡° ͜ʖ ͡°)