Wpis z mikrobloga

Nienawidzę takich długich koszmarów. #sny #spijzlucyferia

Śniło mi się, że wylądowałam w jakiejś bananowej, środkowoafrykańskiej republice, w której miałam robić jakieś wielkie interesy. Poza szalejącą ebolą mieliśmy tam jakiś zamach stanu, jedno plemię chciało odebrać władzę drugiemu plemieniu, które rządziło od dawna, choć nie miało większości. Na ulicach, syf i malaria. Walające się trupy, morderstwa, kradzieże, przeraźliwie chude afrykańskie sieroty z wielkimi brzuchami. Miałam zajebistą ochronę i w ogóle nie musiałam się przejmować tym wszystkim, bo jeździłam opancerzonymi wozami z dobrze uzbrojonymi żołnierzami.

Niestety tamtym "zamachowiczom" w końcu udało się przejąć władzę, co było bardzo złą wiadomością dla naszych interesów - stare ustalenia przestały być valid. Ci nowi zaczęli coś #!$%@?ć, nie rozumieli, jak to wszystko działa i że wręcz opłacać im się będzie kontynuować współpracę z moją firmą, bo sami nie dadzą rady, a my też im zapewnimy dochód i wpływy do budżetu. Nie, te murzyny nic nie rozumiały.

Postanowili odebrać naszym żołnierzom broń, samochody, powysyłali nas na jakieś place, gdzie nas porozstawiali jako białych i podejrzanych, wokół ich żołnierze z naszą bronią, zbierał się tłum ciekawskich - nie wyglądało to zbyt ciekawie. Trąciło jakimiś oskarżeniami o zdradę czy coś, wszak współpracowaliśmy z tym odsuniętym od władzy plemieniem. Cudem udało mi się wymknąć z tego zbiorowiska, bo jestem mała i szczupła. Ponieważ był to kraj islamski, a ja miałam odpowiednie, zakrywające moje oblicze ciuchy, udało mi się wymknąć z tego kordonu przyszłych skazanych i rozstrzelanych, bez zwracania na siebie uwagi. W jednym krańcu placu był ciąg budek telefonicznych, przy których stali dziennikarze i przez telefon relacjonowali to, co dzieje się na placu. Postanowiłam podszyć się pod taką dziennikarkę.

Zadzwoniłam na infolinię mBanku, bo akurat pamiętałam numer

- Proszę pana, proszę mnie uważnie posłuchać, znajduję się w sytuacji zagrożenia życia. Muszę do pana mówić cokolwiek, a pan musi mi cokolwiek odpowiadać, ale rozmawiajmy, bo jeśli przestanę z panem rozmawiać, jeśli przestanę wyglądać wiarygodnie, zwrócą na mnie uwagę i zostanę skazana na śmierć. Moje życie jest z pana rękach.

Koleś wczuł się w sytuację i rozmawiał ze mną, uspokajał mnie, bo musiał być spokojna, a nie roztrzęsiona.

Potem szybko zadzwoniłam do mamy, żeby ewentualnie się z nią pożegnać:

- Nie wiem, czy dam radę dostać się na lotnisko. Nie wiem, czy nie jest za późno. Mamo, kocham cię.

Kiedy myślałam, że jest już bardzo źle, bo zaczęli rozstrzeliwać ludzi, a ja byłam na widoku i "co do nędzy teraz powinnam udawać", pociągnął mnie za rękę i wciągnął w wąską uliczkę mój główny ochroniarz, któremu udało się wymknąć plutonowi egzekucyjnemu. Miał mnie zaprowadzić do jakiegoś safe house'u i zaprowadził. Przed samymi drzwiami stanął blisko, wyciągnął pistolet i strzelił mi w brzuch.

Byłam w szoku.

- Co?

- Wybacz, to nic osobistego, dobrze mi za to zapłacono.

Osunęłam się na piach. Nie mogłam oddychać. Robiło mi się czarno przed oczyma. Z tego poziomu widziałam jego nogi, oddalające się. Potem zasłabłam, myślałam, że to już koniec, ale to nie był koniec. Poniosły mnie gdzieś czyjeć czarne ramiona, w nozdrza uderzały, nieznane, ostre zapachy. Coś we mnie buntowało się, myślałam o zagrożeniu ebolą, że nie mogą mnie dotykać, co było dość śmieszne, jeśli wziąć pod uwagę, że byłam na krawędzi śmierci od rany postrzałowej i obrażeń wewnętrznych.

Czarni tubylcy zaczęli mnie leczyć swoimi znachorskimi sposobami, wyjęli ze mnie kulę, opatrzyli mnie, zaczęli wmuszać we mnie jakieś podejrzane napary. Następnego dnia była w stanie siedzieć. Następnego dnia znowu myślałam o lotnisku i o tym, że muszę się stąd #!$%@? wydostać.

Nie dotarłam do lotniska, bo się obudziłam.