Wpis z mikrobloga

#jankostory #niemanarkotykow #niemapatologii #dziadek #babcia #wojna #wisla #historia

Mój dziadek ma spojrzenie Gniewka. Wczoraj sobie z tego zdałem sprawę. Gdy dziadek mówi "to wszystko wina babki", to ma takie świdrujące, hipnotyzujące oczy, jak Gniewko, gdy wciskał komuś kit. Ale niesamowite jest odkryć coś takiego, w jednej chwili wszystkie porozrzucane puzelki dziadkowych opowieści ułożyły się w wyraźny obrazek. Mój dziadek to musiał być kiedyś niezły cwaniak. No ale tych swoich złych uczynków pewnie mi nigdy nie opowie, ale wpadłem na pomysł, że w sumie jego i babci historyjki też są ciekawe. I na gorąco kilka ich wam spisałem.

* * *

Ojciec dziadka był rymarzem - robił siodła, uprzęże, paski itp. To było dobrze płatne rzemiosło, a że pradziadek miał do tego smykałkę i talent, to na brak zleceń nie narzekał i nieźle im się wiodło. Gonił dziadka do pracy (pomagania sobie) przez co i dziadek, chcąc nie chcąc, się tego fachu nauczył. Ojciec dziadka jako pierwszy na wsi, jeszcze przed wojną, miał rower. Drugi rower sprawił sobie dziadek - stary, używany, jeszcze na drewnianych kołach, ale zawsze to drugi rower w gminie. Dziadek był wtedy jeszcze dzieciakiem, pieniądze odłożył sobie z tych, co mu czasem ojciec dawał za robotę. Jak Ruscy szli na Berlin, to dziadkowi ten rower ukradli. Jak wracali, to im dziadek w odwecie #!$%@?ł narzędzia z czołgu. Solidny śrubokręt z tego T-34 mamy do dziś.

Babcia była piękna, na ścianie ma swój portret, który jej kiedyś namalował znany malarz. Ojciec babci był rybakiem. W ogóle ja się urodziłem nad Wisłą, i 3/4 moich przodków to rybacy i flisacy, zresztą jak większości tubylców. Wszyscy niscy, krępi, kędzierzawi - górale, którzy przez stulecia spławiali drewno i osiadali wzdłuż brzegów. Ludzie to byli wolni i niezależni, chłop na roli musiał się rozliczać z każdego kwintala pszenicy, odrabiać pańszczyzny, płacić dziesięciny - a rybak wypływał sobie łódką na środek rzeki, i kto mu co zrobi. Przez to babcia ma takie wolnościowe maniery, na przykład kiedyś zdarzało jej się mówić o dawnych czasach "Za Polaka", "Za Niemca", "Za Ruska". Bo kiedyś na wsiach nie było takiej świadomości narodowej, i ludziom nie robiło różnicy, z jakim orzełkiem są monety i jaka flaga wisi nad urzędem. Ale teraz już babcia mniej tak mówi, bo ogląda dużo telewizji i wie, że Ojczyznę kochać trzeba.

Wojna przeszła dość gładko. Najpierw przyszli Niemcy, pradziadek trochę szprechał po niemiecku, więc oficerowie zamawiali u niego paski i kabury. Wzamian dostawał konserwy z niemieckich racji żywnościowych, a dziadek je potem zamieniał wśród ludzi na różne inne fanty. W ogóle dziadek mówi, że u nas to byli "dobzi Niemcy". Że na początku, jak przyjechali, to ich kapitan zwołał zebranie w wiejskiej świetlicy, i powiedział, że on tu przyjechał odpękać służbę, że nie chce problemów, że zajmą koszary byłej jednostki wojskowej i tam będą siedzieć, a ludzie niech sobie żyją swoim rytmem. I tak mniej więcej było. Mniej więcej, bo jeszcze była wyprawa na Wisłę na partyzantów.

Wiecie Mireczki, jak wygląda środkowy bieg Wisły? Dolina ma kilka kilometrów szerokości, prócz głównego nurtu, szerokiego na kilkaset metrów, po bokach jest cała masa odnóg, łach, jeziorek, mokradeł, wysepek, zatoczek, bagien i trzęsawisk. A tam, gdzie nie ma wody, jest wiklinowo-głogowy gąszcz. (No dobra, dziś już tylko w niektórych miejsach tak jest). W tej nadwiślańskiej dżungli, na jednej z wysp, kryli się partyzanci. Niemcy wiedzieli o tym, i na wiosnę postanowili zorganizować wyprawę na nich, choć nie mieli do tego sprzętu. Przychodzą do rybaków i mówią, żeby dać im łódki i poprowadzić. Rybacy odmawiają, Niemcy biorą łódki siłą i mówią, że pójdą sami. Rybacy pukają się w czoła i mówią, że o tej porze roku wyprawiać się na Wisłę to szaleństwo, że zaraz przyjdą roztopy i woda pochłonie wszystko. Ale Niemcy wiedzą lepiej: "Nein, nein, Polaken kłamać, chcieć kryć partyzanty ale my ich złapać. W Niemczech też są duża rzeka i Niemcy znać pływać po rzeka lepiej". Rybacy wzruszyli ramionami, a Niemcy poszli w ten gąszcz, część na pieszo, a część łódkami. I zaczęli się tam po tym buszu z partyzantami ganiać. Za parę dni przyszła taka woda, że w ciągu kilkunastu godzin zalało każdy skrawek suchej ziemi w dolinie. Są lata, że Wisła rwie drzewa z korzeniami, wyrywa po kilkanaście metrów brzegu, wymywa doły w miejscu dotychczasowych podwyższeń i sypie góry tam, gdzie wcześniej były jeziorka. To był właśnie taki rok. Żaden Niemiec nie wrócił żywy. Partyzant niestety też.

Po wojnie wzięli dziadka na wiejskie zebranie i mówią tak: Dziadku Jankotrona, wy jesteście bystry chłopak, wy macie gadane, a prócz tego mimo młodego wieku macie fach w ręku. Poważani jesteście wśród mas robotniczych i chłopskich, a przy tym młodzi jesteście, umysł macie otwarty, nie przesiąknięty zabobonami i wstecznictwem. Wstąpcie wy do naszej organizacji pionierów, pomożecie uświadamiać klasy pracujące, żeby nam się lepiej tę nową, socjalistyczną Polskę budowało. Dziadek się wahał, ale oni dalej namawiają: taki oficer oświatowy dostaje od socjalistycznej Polski 600 złota deputatu, a wasz ojciec ile z tego rzemiosła zarabia, z połowę tego?. No i zgodził się dziadek, bo to była prawda, przeciętna pensja to wtedy było jakieś 300 złotych. Krótko był na przeszkoleniu w Warszawie, a potem oddelegowali go na Śląsk, żeby tam edukował młodzież pod kątem korzyści płynących z sojuszu robotniczo-chłopskiego. Mama dziadka dała mu na drogę obrazek Matki Boskiej, żeby go strzegła, i dziadek pojechał.

Parę miesięcy tam nauczał na tym Śląsku, jeździł po różnych wiejskich i miejskich świetlicach, i tam urządzał pogadanki z młodzieżą. Na koniec miał taki grubszy referat, przy dużej publiczności, i w obecności jakiegoś wyższego rangą oficera politycznego. Wygłosił, dostał brawa, oficer zadowolony, gratuluje, już tam dziadkowi o jakimś awansie napomyka. Z sali ktoś tam się zgłosił, i zadał ideologiczne pytanie. Na to ten oficer, że to jest dobrze opisana sprawa, i że zaraz zacytuje. A że nie miał swojej, to wziął od dziadka tę czerwoną książeczkę, gdzie oni mieli te wszystkie swoje mądrości spisane. No i bierze tę dziadkową czerwoną książeczkę, a tu - sru - wyfrunął z niej ten obrazek Matki Boskiej. Zapadła cisza. Schyla się ten oficer, podnosi, i wyjść ze zdziwienia nie może: "Jak to tak, dziadku Jankotrona, to wy tu postępowy referat wygłaszacie, nowoczesność chwalicie, klasę robotniczą ku socjalizmowi wiedziecie, a w leninowskiej książeczce wstecznicki obrazek nosicie?" Coś tam może i dziadek chciał tłumaczyć, ale ten polityczny mu nie daje dojść do głosu: "Ale może to i dobrze się złożyło. My wam damy szansę, towarzyszu dziadku Jankotrona. Razem temu zaradzimy, kolektywnie, po socjalistycznemu. Teraz, tutaj, na tej sali, przed młodymi towarzyszami, wy dacie świadectwo postępowi, i wy się tego obrazka wyprzecie, i wy ten obrazek wyrzucicie". Dziadek wzruszył ramionami, rozłożył ręce, i mówi, że nie może. "Jak to nie możecie?" - dziwi się ten polityczny - "Wy naprawdę dziadku Jankotrona w te zabobony wierzycie?". Dziadek na to, że to nie chodzi o jakąś wiarę czy niewiarę, ale że od matki dostał. Że jak to sobie ten oficer wyobraża, żeby tak po prostu wyrzucić obrazek od matki. Że przecież w ogóle nie można takiego obrazka wyrzucić. Że takich rzeczy się matce nie robi. No i z miejsca #!$%@? dziadka z tej organizacji, dostał tylko na bilet powrotny, i wrócił.

Do babci chodziło wielu absztyfikantów. Jeden na przykład to był pilot, oficer lotnictwa. Babcia była z nim już całkiem na poważnie, ale on dostał przydział do Warszawy do sztabu, ale miał po babcię wrócić. Ale tam w tym sztabie spotkał takiego nicponia i żartownisia, który znał babcię z wyjazdów na remanenty. (Nie pytajcie co to, wtedy chyba tak władza kazała młodzieży jeździć po Polsce i coś tam pomagać w różnych stronacha). No i ten lotnik pokazuje temu żartownisiowi zdjęcie babci, żeby się pochwalić, jaką ma ładną dziewczynę. A ten kawalarz na to - przecież to babcia Jankotrona, moja narzeczona. No i tak ten żart przekonujaco zrobił, że ten lotnik uwierzył, i napisał do babci długi pożegnalny list, i nie zostawił adresu zwrotnego, i nie dał babci szansy tego nieporozumienia wytłumaczyć. Inny przyjeżdżał, też oficer, ale też go gdzieś wysłali daleko. Wrócił potem, jak już babcia była zamężna, przyjechał wojskowym motocyklem z koszem z boku, i był już majorem. I powiedział babci, żeby zostawiła dziadka, i z nim uciekła, i że on też rzuci wojsko, i pojadą tym motorem hen przed siebie. Ale babcia się nie zgodziła. Tak czy siak, pomimo wielu adoratorów, wyszła za dziadka, który po krótkiej i raptownie przerwanej karierze politycznej, chwilowo był niebieskim ptakiem, czyli rzadkim przypadkiem bezrobotnego w kraju, gdzie wszyscy ustawowo mają pracę. Zaczesywał grzywkę na żel, nosił ciemne okulary i koszule w kwiaty. I woził się motorowerem komar, ale to później.

Na weselu babci i dziadka też była ciekawa historyjka. U mnie na wsi było tylko kilku Żydów, jak przyszli Niemcy to się poukrywali u jednego gospodarza, ale ktoś ich wydał, i wszystkich ich wywieźli. Niewiadomo było, kto był tym donosicielem, ale Niemcy dokładnie wiedzieli, gdzie przyjść, żeby tych Żydów znaleźć. Był wśród nich taki młody chłopak, w sumie dzieciak jeszcze. No ale nic, jest więc już po wojnie, trwa w najlepsze wesele mojego dziadka, wszyscy się tam bawią i ucztują. Nagle drzwi się otwierają, i wchodzi gość, w którym wszyscy rozpoznają tego młodego Żyda, którego w czasie wojny wywieźli Niemcy i którego wszyscy mieli już za zabitego. Przeszedł bez słowa przez całą salę, i siadł naprzeciw jednego chłopa. Ten chłop zbladł. Siedzieli tak z pół godziny bez słowa, ten chłopak patrzył się na niego, a ten chłop patrzył w stół. W końcu młody Żyd pochylił się ku niemu i powiedział: zrób to sam, albo ja to jutro zrobię. Po czym wstał, złożył babci i dziadkowi życzenia, z kimś tam chwilę pogadał, i zniknął. A ten chłop wyszedł niedługo potem. Poszedł nad jezioro, przywiązał sobie kamień do nóg, i się utopił.

Dziadek w końcu poszedł do roboty, na kolej, reperować parowozy. Opowieści o parowozach to zupełnie inna bajka, spiszę ją kiedy indziej, w ogóle muszę chyba zacząć do dziadka chodzić z dyktafonem, żeby tej unikalnej, technicznej wiedzy jak najwięcej zachować. Jak chcę od dziadka posłuchać o parowozach, to idę w czwartki - jak wczoraj - kiedy babka ogląda Sprawę Dla Reporterów. Babka lubi ten cykl, więc siedzi przed telewizorem i się nie #!$%@?. Przynoszę po piwku i zagajam: z daleka widziałem, że palicie pod kuchnią, kopci się jak z kotła parowego. A dziadek: ech, to to nic, żebyś widział jaka para szła z naszych te-igrek 51, to dopiero były smoluchy!... I się zaczyna. Mogę godzinami słuchać, co innego suche fakty z wiki, a co innego żywa opowieść gościa, który własnymi rękami te potwory pielęgnował.

Z każdego dnia w robocie dziadek przywoził jakiś fant. Bodaj parę śrubek musiał zwinąć, bodaj jakiś drut #!$%@?ć czy blaszkę. Obie komórki tym #!$%@?: podkładeczki, blaszeczki, druciki, ciężareczki, rureczki. I to jest tylko wierzchołek góry lodowej, bo zostało tylko to, czego dziadek nie zdążył pogonić gdzieś dalej albo przerobić. Jak czasem coś z dziadkiem robimy, to dziadek rzuca tak od niechcenia: o, drabinka, tę drabinkę to z kolei podpieprzyłem. Albo pomagam mu kryć dach: o, stara papa, wtedy papy nie było jak dostać, to z kolei podpieprzyłem, gruba taka, ale się pokruszyła. I tak wszystko. Ja się nie dziwię, że PKP tak cienko przędzie, jak pół majątku im wywiózł rowerem mój dziadek. A przecież nie on jeden tam pracował.

Dobra, na razie tyle, znowu bez puenty i jakiegoś sensownego zakończenia, ale trochę mi ta dziadkowa zajawka osłabła, i dalsze jego losy nie wydają mi się teraz tak ciekawe jak te powyżej.

* * *

Po wojnie był u mnie w okolicy jeszcze jeden partyzant. To znaczy on był kiedyś partyzantem, nie wyszedł z lasu, i wcale nie walczył z władzą ludową, nie napadał na komisariaty milicji, tylko po prostu grabił ludziom co się dało, kradł krowy, napadał i rabował. On chodził w konkury do takiej Wandy. Ta Wanda mieszkała na skraju wsi, to znaczy był Wandy dom, przed domem ulica, a za ulicą teren gwałtownie się obniżał i tam już była ta nadwiślańska knieja, o której pisałem wcześniej. Gdzieś tam w tej głuszy właśnie swoją kryjówkę miał ten bandyta, i nocami zakradał się do Wandy na schadzki. Chodził do Wandy sołtys, chodzili ludzie, prosili: Wanda, wpłyń na niego, niech wróci, my go milicji nie wydamy, byle przestał krzywdę robić ludziom. No i się Wanda zgodziła go namawiać, ale nic to nie dawało. Pewnej nocy wychynął znów ten były partyzant z gąszczu, rozejrzał się, przebiegł przez uliczkę i zastukał do drzwi Wandy. Cisza. Nacisnął klamkę, zamknięte, zastukał znów. Ale Wanda nie słyszała, a może nie chciała słyszeć. Odwrócił się i zaczął wracać. Nie zdążył dojść do środka ulicy, gdy padł strzał i dosięgła go kula. Ranny zaczął się czołgać, ale już dobiegli ludzie, #!$%@? go widłami i kijami. Nie było tam żadnej milicji ani agnetów, zwykli ludzie się na niego zaczaili. Babcia mówi, że do rana tam leżał, że nim go dobili to dopełzł aż do skraju tej drogi. I jedną rękę miał tak wyciągniętą, że już prawie sięgał tej trawy, tych krzewów, tej dziczy.

#!$%@?, ale lubię tamtędy czasem chodzić w nocy. Bo ja mieszkam kilkadziesiąt metrów dalej. Ten dom Wandy ciągle tam stoi, i to obniżenie po drugiej stronie ulicy, i ten gąszcz, ciągle tam są. To znaczy za nim już jest Wisła uregulowana, są wały, drogi, itd, ale akurat ten kawałek się uchował. A Wanda, teraz już starowinka, siedzi czasem na ganku i się w ten dziki, niepokojący las wpatruje.
  • 11
  • Odpowiedz