Wpis z mikrobloga

#pasta

Sprawdzam pocztę elektroniczną. W skrzynce odbiorczej jest nowy email. To odpowiedź na moje zgłoszenie do pracy sprzed prawie roku. Napisałem wtedy do jednej z zagranicznych korporacji, że nie miałbym nic przeciwko, gdyby chciała mnie zatrudnić. Odpowiedzi nie doczekałem się aż do teraz. Tylko że teraz to ja już nie potrzebuję pracy w tej ich korporacji. Ale zawsze chciałem iść na rozmowę kwalifikacyjną mając w dupie, czy mnie przyjmą, czy nie. No więc idę.

Korporacja jest w szklanym biurowcu w centrum Warszawy, stolicy Polski, jej największym i najbogatszym mieście. Ja tam mieszkam. Gdzie indziej miałbym mieszkać? Wchodzę do biurowca, idę do recepcji, dostaję kartę do bramek. Przechodzę przez bramki, wsiadam do windy i jeżdżę nią z różnymi czarującymi ludźmi w te i we w te, z góry na dół i z powrotem przez jakieś dziesięć minut, dopóki ktoś mi nie wyjaśni, że muszę przyłożyć kartę do czytnika, aby wybrać piętro, na które chcę pojechać. Przykładam kartę do czytnika i wybieram 24. piętro. Winda jedzie do góry i przystaje. Kłaniam się i wysiadam.

Wita mnie sekretarka zagranicznej korporacji. Mówię, w jakiej sprawie przychodzę. Sekretarka pyta, czy napiję się kawy, czy herbaty. „Kawa, trzy łyżki cukru, mleko odtłuszczone, podgrzane, do tego herbatnik z cynamonem”, odpowiadam. Sekretarka prosi, abym spoczął na kanapie. Spoczywam, a ona idzie robić dla mnie kawę. Po chwili przychodzi jakiś człowiek przebrany za kartofla w garniturze i prosi mnie do swego gabinetu na rozmowę. Idę za nim. Siadamy w jego gabinecie, dosyć ciasnym, bez okna, pachnącym ozonem z drukarki laserowej. Przychodzi sekretarka i przynosi nam kawę: dla mnie dużą, z cukrem, podgrzanym mlekiem bez tłuszczu i cynamonowym herbatnikiem, a dla niego małą czarną bez mleka, w poplamionej filiżance. Kartofel w garniturze przedstawia mi się. Ma na imię Adrian. Oj, nie polubimy się. Nie ufam ludziom, którzy mają na imię Adrian. W dodatku przechodzi od razu na „ty”, chociaż nie powiedziałem mu nawet, jak mam na imię. Przestawiłem się jako „pan Mroziński”.

Adrian przegląda moje CV, tłumacząc jednocześnie, dlaczego odpowiedział mi dopiero po roku. Nie słucham go. Jestem zajęty moczeniem mojego herbatnika w kawie. Trzeba bardzo uważać, mocząc herbatnik w kawie. Jeśli nie wyjmie się go w porę, zmięknie tak, że zostanie w filiżance już na zawsze. Nie chciałbym, żeby coś takiego zdarzyło mi się na rozmowie o pracę. Adrian gapi się w moje CV. Milczy. Na jego twarzy odbija się męka myślenia. W końcu pyta: „jedyne, co wpisałeś w zainteresowaniach, to patomorfologia. Co to jest patomorfologia?”. Patrzę się na niego, nie mogąc uwierzyć, że mówi serio. Herbatnik mi w kawie rozmięka. Odstawiam filiżankę i tłumaczę mu przez parę minut, czym jest patomorfologia, królowa nauk. Adrian nic z tego nie rozumie. „Ale po co tym się interesować?”, pyta nieśmiało. „No cóż, moim zdaniem o żywych najwięcej można się dowiedzieć od zmarłych”, odpowiadam. Adrian kiwa głową.

Rozmawiamy przez dłuższą chwilę o tym, czym zajmuje się korporacja, w której miałbym pracować. Staram się tak prowadzić rozmowę, aby było jasne, że zupełnie nie nadaję się do tej roboty. Adrian zaś stara się tak ze mną gadać, żeby przekonać mnie, że jednak się nadaję. To całkiem zabawne. Zawsze jest na odwrót. Na kilka kolejnych pytań z rzędu odpowiadam: „nie umiem, nie wiem, nie potrafię”. Adrian ma wyraźnie dosyć. Zadaje mi ostatnie, decydujące pytanie: „to co ty właściwie umiesz robić?”. Na to czekałem. Opylało się czytać Hłaskę.

- Bulbuliery - opowiadam.

- Co takiego?

- Bulbuliery.

- Co to są bulbuliery? - pyta Adrian.

- Bierzesz pan kloc sosnowy długości osiemnastu metrów i oczyszczasz go pan z gałęzi - tłumaczę mu, starając się, aby mój głos był senny i znudzony. - Potem borujesz pan w nim trzycentymetrowe dziury w odległości co dziesięć centymetrów. Następnie spuszczamy kloc na głęboką wodę.

- No i co?

- I wtedy słyszymy takie: bul, bul, bul.

- I do czego to służy? - pyta Adrian.

- Tego mi nie wyjaśniono - odpowiadam zwycięsko.

Adrian zaczyna się śmiać. Śmieje się bardzo głośno, histerycznie. Tak nie śmieją się ludzie normalni. Wreszcie przestaje. Ociera łzy, poprawia krawat, wstaje i podaje mi rękę. Mówi, że jestem przyjęty. „Pan chyba żartuje”, odpowiadam. A wtedy on rozpina kołnierzyk i zdejmuje maskę. To Bill Murray. „Nikt ci nie uwierzy w tę historię”, mówi i klepie mnie w ramię. A potem wychodzi z gabinetu, gwiżdżąc wesołą melodię. Zostaję tylko ja i moja kawa z mlekiem. I rozpuszczony w niej herbatnik.
  • 2