Wpis z mikrobloga

Nowoczesny, warszawski biurowiec, środek dnia, parter. Wokół typowy, miejski, pędzący dzień – ładnie ubrani ludzie biegają z cichutkim, korporacyjnym zacięciem w oczach. Każdy w swoim rytmie ściga się z czasem, głównie przegrywając – wiecie, jak jest. Ten z kawką, ta w z kawką, każdy z iPhonem, wszystkie padają, bo bateria słaba, więc panika i #gdziejestladowarka, gdzieś przemyka Pan Kanapka z pakowanym sushi, co chwilę słychać piknięcia odklepywanych na bramkach kart wejściowych. Powietrze wypełnia gwar branżowych rozmów. A to, że deadline na ten projekt gniecie i że trzeba wyjść z siebie, żeby dowieźć. A to, że ta nowa burgerownia jest totalnie spoko i że argentyńskie mięso nie dość, że tanie, to pyszne i w ogóle jeden z burgerów nazywa się harpagan i to jest rewolucyjne. Biurowy tłumek – niby wszyscy wyjątkowi i sami wyindywidualizowani z rozentuzjazmowanego, a jednak wszyscy na tyle podobni, żeby każdy czuł się bezpiecznie niezależny i komfortowo alternatywny.

Wsiadam do windy w paroosobowej grupie. Obok dwóch młodych typków, gadają sobie o majówce, że spoko, ale że zarówno jeden, jak i drugi nienawidzi deszczu i że co sobie czegoś nie zaplanują, to pogoda zawsze coś. Za mną słyszę, jak dwie laski gadają o tym, że oczywiście też idą na otwarcie Cudu nad Wisłą, no przecież jak mogłyby nie pójść.

Ćwir, ćwir, ćwir, bla, bla, bla i w tym duchu wjeżdżamy na pierwsze, po czym winda staje, drzwi się otwierają i nagle wszystkie rozmowy gasną, jak ucięte mieczem.

Dwóch ich stoi.

Stoi i sieje strach. Gangsterzy, egzekutorzy, przestępcy i absolutnie nie ma siły, żeby było inaczej. Jeden w skórzanej kurtce, drugi w dresie. Cwaniaki. Oba chłopy jak dąb, wielkie, ogromne. Potwor , pod dwa metry każdy, jak nic. Nie stąd, nie od nas, definitywnie nie od nas. Brzydcy jacyś tacy, niebezpiecznie brzydcy. Wzrok – świdrujący, wrogi, trzymający w napięciu. Na karku u jednego luźno zwisa łańcuch o obwodzie wystarczającym, żeby w bardziej sprzyjających wygłupom okolicznościach robić u mnie za pasek. Giganci z paskudnymi uśmiechami i złowrogą iskrą w oku – jedną z tych iskier, z których nigdy nie wynika nic dobrego.

Hasztag strach.

Patrzą spode łba i wchodzą do windy. My wszyscy pod ścianę, jak jeden mąż, grzeczniutko i posłusznie – jak w tej reklamie jakiejś gumy do żucia, Winterfresh chyba, gdzie typ żuje, oddycha pełną piersią i wszyscy rozpłaszczają się na ścianach, a on ma nagle mnóstwo miejsca, bo tak rześko se odetchnął, whatever. Aż do dzisiaj myślałem, że to niemożliwe, a tu w pół sekundy rozpełzliśmy się wszyscy po ścianach jak czmychające karaluchy. Panowie się rozgoszczą, nie ma problemu, oczywiście, że z chęcią przytulę się do lustra – i tak kocham szkła i w ogóle ceramikę, jasna sprawa, wchodźcie. Hasztag przeżyć.

Jedno piętro, drugie, trzecie. Nikt nic nie gada, nikt nie oddycha, każdy mentalnie drży o własny los. Szlag trafił bezpieczeństwo i ułudę komfortu warszawskiego biura. Zniknął luz i gadki o tym, co modne. Jedziemy, czas zwalnia, a ja przecież nigdy nie spisałem nawet testamentu i w ogóle ile kosztuje ubezpieczenie na życie? Muszę sobie sprawdzić w wolnej chwili.

Mija parę niesamowicie długich sekund. W końcu jeden z przestępców odzywa się do drugiego:

- no, i słuchaj dalej. I wtedy tam #!$%@? wchodzę, do tej budy i wiesz co widzę? Nie zgadniesz, ziomeczku.

- no nie zgadnę, co widzisz? – odpowiada mu drugi z morderców, w miarę logicznie zresztą.

- Magnum, #!$%@?, i to to najnowsze, mordo. Normalnie Magnum, czaisz? Normalnie wywieszone, jeden obok drugiego, równiutko, nówki.

Na co ten drugi odpowiada czymś pomiędzy mruknięciem a rechotem pomieszanym z aprobatą.

Przepięknie. Najnowsze Magnum w tej budzie, wybornie. A maczety i Glocki macie panowie pewnie ze sobą, co? „Jeszcze tylko dwa piętra i wysiadka” – pocieszam sam siebie. Przeżyjesz. Źle się strzela z Magnum w ciasnych przestrzeniach, poza tym na razie niczym ich nie sprowokowałem. Tak trzymać i wszystko będzie dobrze, życie cudem jest, życie cudem jest. Oddychaj.

To samo wokół. Cisza, jak makiem zasiał. U typa obok strużka potu na czole. Te z tyłu modlą się o Cud w Windzie. Cisza.

I wtedy w tej idealnej ciszy, w tej warszawskiej windzie pełnej ludzi drżących o swój los, o to, czy dane im będzie dożyć końca dnia, bo mieli pecha spotkać na swej drodze śmiertelnie niebezpiecznych i uzbrojonych szubrawców, typ kontynuuje wypowiedź:

- a nad tymi Magnum zaraz obok Big Milki, równiutko i zaraz jeszcze obok Carte D’or. Wszystkie w rzędzie, wszystkie równiutko, jak na apelu w szkole. – i zaraz, z wyraźnym podziwem i widoczną pasją. - To się nazywa zarządzanie półką, stary. To się nazywa display, piękna sprawa, mówię Ci.

- Kozak. Fotki porobiłeś? Na spotkaniu pokażesz.

Po czym dojeżdżamy na piąte i panowie wysiadają, a my wjeżdżamy dalej. Żywi. I tak, oczywiście, że idzie na otwarcie Cudu nad Wisłą – dowiaduję się sekundę później, jak gdyby ten horror nie miał nigdy miejsca. Przecież kto by nie poszedł.

#pasta #yuri #yuridrabent
  • 2
  • Odpowiedz